Przemyk jest pewnego rodzaju fenomenem. Utkwiła między piosenką poetycką a alternatywą, gdzieś między spuścizną Ewy Demarczyk, Agnieszki Osieckiej i punk rocka. Tych, którym przeszkadza jej zawieszenie stylistyczne, denerwuje recytatorskie zacięcie z natężeniem serwowane na kolejnych płytach, nagranych już po świetnym „Hormonie” i „Andergrancie”. Wkurza patos towarzyszący tekstom Anny Saranieckiej (np. na „Zamalowanej twarzy” z najnowszej płyty), klimat jak z przeglądów piosenki aktorskiej – też nuży. Ale to za Przemyk od lat jeżdżą te same fanki i fani niezrażeni brakiem obecności idolki w mediach. Ani jej milczeniem spowodowanym chęcią zaistnienia trochę w muzyce teatralnej („Balladyna” sprzed 7 lat, „Odjazd”) i filmowej, a trochę – pragnieniem poeksperymentowania z rockiem i elektroniką. Po niezbyt udanej „Bliźnie” (2001), późniejszej „The Best Of” (2003), na której śpiewa z Nosowską „Kochaną”, i ostatnim dobrym albumie „Unikat” Przemyk wraca do gry, uparcie trzymając się pobocza polskiej piosenki. I mimo że jest programowo niekomercyjna, powtarzalna i spowalniająca – w dziwny sposób jakoś tym wygrywa.

Reklama

Jedno jest pewne – Przemyk nie nagrywa płyt, których musiałaby się wstydzić. To jedna z nielicznych na polskiej scenie indywidualistek, których płyty osiągają status złotych, co samo w sobie jest wyczynem. Nawet tak dziwaczny jej krążek jak „Blizna”, będący dość niezdarnym ukłonem w stronę pseudopunku (jak np. Guano Apes), ma w sobie moc i niemal dydaktyczną wierność dawnym ideałom. I mimo że to nie moja bajka, dwupłytowy „Odjazd” oceniam jako cenną próbę podtrzymania tych ideałów. I jako nieco oddaloną od rzeczywistości opowieść o wielkim, niemodnym smutku. Leciutko podrasowaną elektroniką i loopami (płytę realizowali na różnych etapach m.in. Sebastian Bernatowicz, Marcin Bors znany ze współpracy z Kasią Nosowską, Leszek Łuszcz i Piotr „Lala” Lewicki z Pudelsów), ale wciąż z dominującą kameralną nutą. Kto to kupi – będzie musiał kupić w całości, ze wszystkimi jej dłużyznami, żałobną melancholią, wysmakowanymi aranżacjami i surowością głosu artystki.

Choć płyta jest nierówna i załamuje się gdzieś w połowie na zawodzących, klezmerskich „Jak tu wybaczać”, „Małym niebie” i „Zamalowanej twarzy”, w dziwny sposób hipnotyzuje. Wprowadza w muzyczny letarg, i mimo że tak intymna, z potężną siłą niesie nas gdzieś w tył czasu. Choć zbyt oczywiste teksty Saranieckiej nie pozostawiają miejsca na niedopowiedzenia, „Odjazd” broni się zupełnie osobnym typem nostalgii, dobrymi melodiami i perfekcyjną produkcją. Artystka wprawdzie nie przestaje nas nawracać, wałkując te same tematy w ten sam sposób: śpiewa o rozterkach moralnych, Bogu i nieuchronności losu. Ale trudno jej robić z tego zarzut, bo na tym ufundowała swoją twórczość.

Bo Przemyk jak najświadomiej nie idzie z duchem czasu i w przeciwieństwie do swojej koleżanki ze wspólnego nagrania „Kochana” nie otwiera się tak łatwo na muzyczne nowości. Ale w tym jednym, jedynym przypadku można wyjątkowo uznać to za rodzaj zalety.

Reklama