Pańska muzyka gestów to wymarzony materiał dla teatru. Dlaczego – nie licząc opery "Rycerze okrągłego stołu" – stawia pan na abstrakcyjną twórczość dźwiękową?
TADEUSZ WIELECKI*: Bardziej fascynująca wydaje mi się próba powiedzenia czegoś niż sam komunikat. Jesteśmy skazani na niedoskonałość wypowiedzi. Człowiek pozostaje tajemnicą dla drugiego człowieka, a w pewnym sensie także dla siebie. To trochę tak, jakbyśmy starali się zrozumieć niemowę wydającego nieartykułowane odgłosy albo Beduina posługującego się nieznanym dialektem. Nie jesteśmy w stanie dociec znaczeń – pozostają niesamowicie ekspresywne i same w sobie fascynujące gesty oraz dźwięki. Paradoks polega na tym, że całe to tragiczne piękno oraz tajemnicę zauważamy właśnie w egzotycznych sytuacjach, a nie w toku codziennej, konwencjonalnej komunikacji.

Reklama

A jednak w programie koncertu znajdą się aż dwa utwory oparte na tekstach?
Słowo czy figura teatralna stanowić mogą – jak dzieje się to w "Historii bardzo prawdziwej" albo "Powtarzance" – pewną odskocznię czy punkt zaczepienia. Ale ostatecznie to wieloznaczne układy dźwiękowe pozwalają na prawdziwie głęboką wypowiedź dotykającą niezdefiniowanych obszarów ludzkiego odczuwania. Przykładem "Powtarzanka", która oparta została na popularnym wierszyku "Siała baba mak...", lecz trudno ją nazwać utworem tylko dla dzieci. Nie będę ukrywał, że muzyka abstrakcyjna jest też najbliższa mojej introwertycznej naturze, bowiem pozwala na powiedzenie rzeczy bardzo intymnych, jednocześnie mnie nie demaskując.

W kontekście współczesnej muzyki polskiej – niekończących się mszy i oratoriów "ku chwale" lub "ku pamięci" – musi pan czuć się osamotniony?
W pewnym sensie osamotniony byłem już w 1978 roku, gdy rozpoczynałem studia u Włodzimierza Kotońskiego. W Polsce szalał wtedy nowy romantyzm, a ja czułem się związany z awangardą lat 60. Paradoksalnie o wiele silniej jestem związany właśnie z obecnym młodym pokoleniem – Aleksandrą Gryką, Wojciechem Ziemowitem Zychem czy Cezarym Duchnowskim, którzy traktują poszukiwanie własnego języka dźwiękowego jako coś naturalnego. Nie chodzi tu o awangardowość za wszelką cenę. Ale nowatorstwo jest warunkiem koniecznym autentyzmu i wiarygodności. Chodzi o to, by w którymś momencie można było podobnie jak Gombrowicz powiedzieć sobie – "jestem zrobiony". W pewnym sensie to właśnie ze swojej muzyki dowiaduję się, kim jestem i jak się zmieniam.

To jednak zupełnie inne pokolenie niż pan, Krzysztof Knittel czy Paweł Szymański. Wasza generacja zdaje się nosić piętno jakiegoś wycofania, rezygnacji...
Nasze pokolenie nie tyle się wycofało, ile nigdy nie zaistniało. Z wielu powodów. Po pierwsze dorastaliśmy w momencie, gdy ogólne podniecenie sztuką było już tylko wspomnieniem. I nigdy nie tworzyliśmy wyraźnej pokoleniowej grupy – każdy robił swoje. Nie muszę dodawać, że sama epoka, w której debiutowaliśmy – stan wojenny i schyłek komunizmu – nie należała do zbyt ciekawych. Panowała atmosfera apatii i zamknięcia. Nie mogło być mowy o żadnym wsparciu ze strony własnego kraju, nie można też było liczyć na zagranicę, która wcześniej bardzo pomogła przecież karierom Lutosławskiego, Pendereckiego i Góreckiego. Stąd wzięło się także głębokie zacofanie polskiej muzyki w dziedzinie informatyki, psychoakustyki oraz nowych mediów, które nadrabiane jest teraz przez najmłodszą generację. Moje pokolenie istnieje tylko w sensie metrykalnym.

Reklama