Począwszy od 1945 roku Krakowski kompozytor wypuszcza w świat partyturę niemal co miesiąc. Rok rocznie pojawia się też nowy dramat twórcy „Kaczo”. I choć nie sposób odmówić Schaefferowi prawdziwie mozartowskiej lekkości pióra, to ilość nie zawsze przekłada się w tym wypadku na jakość. „Multimedialne coś”, które dziś wystawione zostanie w Krakowskiej Akademii Muzycznej, rozczarowało już publiczność tegorocznej „Warszawskiej Jesieni” jako marne echo pionierskich dokonań mistrza w dziedzinie teatru instrumentalnego oraz happeningu.

Reklama

Twórca epokowego „TIS MW2” musiał być pierwszy zawsze i wszędzie, o wiele rzadziej bywał niestety konsekwentny i najlepszy. Przykładem podręcznikowa już „Msza elektroniczna”, którą w zeszłą niedzielę przypomniano na Krakowskim Festiwalu muzyki polskiej. Mechaniczne zestawienie historycznych konwencji liturgicznych (partia chóru) z bruitystyczną elektroniką musiało mieć w 1975 roku walor szokującej świeżości i uroczej, jakby młodzieńczej dezynwoltury. Cóż z tego, skoro czas obszedł się z dziełem równie łaskawie co z (nie)sławną „Mszą beatową” Czerwono-Czarnych...

W dorobku Schaeffera nie brakuje rzeczy wybitnych, jak choćby wyprzedzające swoją epokę utwory stworzone w Studiu Eksperymentalnym Polskiego Radia czy legendarne sceniczne „scenariusze”. Szkoda, że większość z nich powstałą przed kilkoma dekadami i trudno wyłowić je z gąszczu pomysłów, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego, swoistych autoplagiatów czy wręcz autoparodii. Nie chodzi to bynajmniej o wypalenie, bowiem 80-letni twórca nie zatracił młodzieńczej werwy i bezkompromisowości. Wciąż tryska zwariowanymi pomysłami niczym nieopierzony enfant terrible.
Szkoda, że w wypełnionym po brzegi kalendarzu nie znajduje choć kilku chwil na ich selekcję. Dlatego ignorujący wszelkie estetyczne koniunktury oraz próby konstruktywnej krytyki kompozytor przegrywa konkurencję nie tylko z konformistycznym Pendereckim, lecz także z wyjątkowo ekskluzywnym i konsekwentnym Lutosławskim.

Fakt faktem, że w polskim kontekście trudno znaleźć dla postawy Schaeffera jakikolwiek inny precedens. Z grona światowych gigantów najbliżej mu chyba do Stockhausena – równie pracowitego, radykalnego i wszechstronnego. Samozwańczy niemiecki geniusz realizował jednak modernistyczny projekt „nowej kultury” z podziwu godną konsekwencją i strategicznym wyrachowaniem. Katalog prac Stockhausena przypomina zaprojektowaną w każdym detalu kosmiczną fabrykę olśniewających pomysłów.
Schaeffer zdaje się błądzić w ciemności albo... brodzić w piaskownicy. XX-wieczna „pogoń za przyszłością” znalazła się bowiem u niego w impasie z dekadencką, gombrowiczowską pochwałą niedojrzałości. Trochę, jakby rościł sobie prawa do modernistycznej utopii, nie chcąc jednocześnie wziąć za nią odpowiedzialności. Pajdokratyczny grymas Schaeffera, który trudno zdemaskować na podstawie abstrakcyjnych kompozycji muzycznych, staje się o wiele bardziej czytelny w jego tekstach dramatycznych – łączących tradycję dramatu absurdu z logiką „głupkowatego” happeningu. To niekończąca się opowieść o kryzysie współczesnej kultury i próbie przezwyciężenia go przez spontaniczne, nieskoordynowane akty kreacji.

Reklama

Twórczość Schaeffera rodziła się oraz rozgrywała przede wszystkim w chwili obecnej i nie nosiła ciężaru „preludium do nieskończoności”. Odpowiedź na pytanie o jej ponadczasowe walory pozostawił kompozytor swoim następcom oraz interpretatorom. W tym sensie Schaeffera trzeba dopiero „zrobić”. To wymaga jednak o wiele większych nakładów czasu oraz energii niż trzy okolicznościowe spektakle. Miejmy nadzieję, że włodarze kultury XXI stulecia nie zignorują najbardziej fascynującego, ale też wyjątkowo mętnego oraz wieloznacznego fenomenu polskiego modernizmu.



Bogusław Schaeffer: 80-Preludium do Nieskończoności

Katowice, 18.11; Kraków, 20.11; Warszawa, 27.11