Jej nowa płyta "The Fame Monster" to najlepiej skomponowany album popowy tego roku. GaGa ma rękę do przebojów, czego dowodzi jej współpraca z Pussycat Dolls, Akonem, Rihanną i Britney Spears, którym pisała piosenki. A potem sama wydała płytę perfekcyjnie naśladującą plastikowy pop.

Reklama

Nie imituje po prostu najsłynniejszych artystów muzyki popularne, ale korzystając z gotowych wzorców, wyznacza trendy. Tak jakby mówiła: "wczesne lata 80. właściwie przestają nas interesować. Nadszedł czas na kolejną dekadę". I faktycznie - część ambitnych zespołów (Neon Indian, La Roux, MGMT) deklaruje, że szuka inspiracji na przełomie dekad i w latach 90. Rockmani (Arctic Monkeys, The Strokes) wracają do rave’u z wczesnych lat 90. lub brzmień z lat 70., w których królowały rock progresywny, glam rock i punk. Nie oznacza to, że Lady GaGa ma wpływ na muzykę niezależną. Ale ponieważ bywa ona odbiciem tego, co w popie piszczy, może się okazać, że faktycznie okaże się prawdziwą prekursorką muzycznych mód.

W pierwszym tygodniu od premiery album "The Fame Monster" sprzedał się w USA w 150 tysiącach egzemplarzy. Dziwne, jeśli wziąć pod uwagę jego zawartość. Znajdziemy tam wszystko, co już było. Począwszy od popu, r’n’b, gospel po synth pop. Punkt wspólny? Melodyjne kompozycje a la Britney Spears, Pink, Shakira i Beyonce. Fani doszli do wniosku, że jeśli to wszystko mogła nagrać jedna dziewczyna, to po co nam inne gwiazdy?



Wszystko w jednym
Reklama

Jest tu seksualna ambiwalencja Madonny i George’a Michaela ("So Happy I Could Die"). Są syntezatory jak na wczesnych płytach Depeche Mode, śpiew Boney M i ABBY ("Alejandroȁ"). Są cytaty z "Bohemian Rhapsody" Queen i z Madonny z okresu "Like a Virgin", z Ace of Base, Roxette i Pink ("Bad Romance", "Speechless"). Jest nawet duet z Beyonce ("Telephone").

Lady GaGa żeruje na sentymencie za czasami, które przyniosły rozkwit wielkich głosów i osobowości, które nadały nowe znaczenie słowu ikona - Madonna, Michael Jackson, George Michael, Whitney Houston, Elton John, Mariah Carey, Freddie Mercury. Pod koniec dekady te ikony zmieniły się w celebrytów, a Lady GaGa jest ucieleśnieniem celebrytyzmu. Stworzyła personę na miarę XXI wieku, bardzo zręcznie operując gwiazdorskim sztafażem.

Manipuluje wizerunkiem piosenkarki ladacznicy, która dla pięciu minut sławy zafarbuje włosy na platynowy blond, odsłoni biust i pocałuje Madonnę na ceremonii rozdania MTV Music Awards. To nowy wspaniały świat kiczu, który jest tak blisko nas, że przestaliśmy go estetycznie kontestować. Lady GaGa stworzyła teatr sławy i mody, wykpiwający celebrytów, którzy stali się tak nieprawdziwi, że są niczym sen. Niczego więcej nie pragną konsumenci popu.

Reklama



Ironiczny metapop

Ten wizerunek zbliża się do estetyki kampu, jak prace amerykańskiej fotograf Cindy Sherman, która zasłynęła ze zdjęć samej siebie w ujęciu współczesnych ikon. W grze Lady GaGa jest podobna niepokojąca dwuznaczność, wykraczająca poza mentalność głupiej gwiazdki. Jak Alicja w Krainie Czarów wchodzi za lustro, w którym z uwielbieniem się przegląda, i nadaje swojej pozie pozory autoironii. Śpiewa o gwieździe pop, która opisuje samą siebie. To swego rodzaju metapop, wykorzystujący topografię sztuki (burleska, dark cabaret, symbolika pop-artu), miejskich legend, performance’u i mody. Kim jest Lady GaGa, widać na okładce The Rolling Stone, gdzie wyłania się z foliowych bąbli niczym z piany. Bawi się wymową bulwarowego obrazka, na którym znani i piękni stają się jeszcze piękniejsi, a my to przyjmujemy bez mrugnięcia oka.

Jej strategia sprawdza się w przeżywającym kryzys show-biznesie. Epokę wielkich diw mamy za sobą, na co jasno wskazują ostatnie nagrania Beyonce, Rihanny i Shakiry. W rzeczywistości, w której czyste gatunki nie są w modzie, a głosy soulowe przestały mieć takie znaczenie, jakie miały do niedawna, Lady GaGa dokonuje rewolucji. To jej warholowski kwadrans sławy.

W królestwie kiczu trzeba być kiczowatym. Albo udawać, że się nim jest. Lady GaGa idzie w tym kierunku dalej niż jakiejkolwiek gwiazda w ciągu ostatniej dekady. Może zabrzmi to złowróżbnie, ale jest najlepszą artystką popu, na jaką nas dziś stać.