Lada dzień na rynku ukażą się wasze monograficzne płyty, a Darek jest właśnie w rozjazdach między koncertami w Częstochowie, Warszawie i Karlsruhe. Czy to typowa sytuacja dla młodego polskiego kompozytora?

Reklama

Dariusz Przybylski: Oczywiście, że nie. Praktyka jest raczej taka, że sami organizujemy sobie koncerty przy wsparciu zaprzyjaźnionych muzyków. Nie ma co ukrywać, że bardzo pomocny okazuje się program „Młodzi kompozytorzy w hołdzie Fryderykowi Chopinowi”, który oprócz zamówień kompozytorskich, wydania nut oraz płyty, obejmuje także koncerty. Dodam, że moim zdaniem sytuacja polskich kompozytorów nie odbiega zasadniczo od tej na Zachodzie. Problemem jest raczej mentalność: wiele w nas wyuczonej bezradności, panicznego lęku przed krytyką i zwyczajnego lenistwa. Ja komponuję rocznie 5 – 6 utworów, a dla większości moich kolegów jest to wynik nieosiągalny. Nie wierzę, że powodem jest brak pomysłów…

Wojciech Zych: Do niedawna wykonawstwem muzyki współczesnej zajmowali się w Polsce doświadczeni, choć nie zawsze entuzjastycznie nastawieni muzycy klasyczni albo… sami kompozytorzy. Natomiast przez ostatnią dekadę bardzo dobre młode zespoły o awangardowym profilu wyrastały jak grzyby po deszczu. Ja regularnie współpracuję na przykład z muzykami Kwartludium (Michał Górczyński dokonał prawykonania i premierowego nagrania wydanego właśnie na płycie Koncertu na klarnet basowy i orkiestrę) oraz Kwadorofonika. Co istotne, te zespoły nie są zależne od jakichś instytucji, lecz prowadzą własną, świadomą karierę, biorąc pełną odpowiedzialność za stronę artystyczną i finansową. Czuję, że coś drgnęło, także w dziedzinie edukacji.


Obaj jesteście absolwentami uczelni uchodzących raczej za konserwatywne: Wojtek studiował w Krakowie, a Darek w Warszawie. Jak wypada polski system edukacji przy szkołach na Zachodzie?

Reklama

Dariusz Przybylski: Moim zdaniem wszystko zależy od ludzi, a nie od systemu. Przecież nie da się stworzyć algorytmu nauczania kompozycji: wszystko rozgrywa się w indywidualnej relacji. Bardzo dobrze wspominam warszawskie lekcje u Marcina Błażewicza, który potrafił otworzyć się i dyskutować nawet o całkowicie obcej mu muzyce. Podobne wrażenie odnoszę na spotkaniach z Wolfgangiem Rihmem, u którego obecnie studiuję. Z kolei York Höller, u którego studiowałem w Kolonii, okazał się człowiekiem nieco apodyktycznym i zamkniętym.



Wojciech Zych: Choć jako człowiek i kompozytor świadomie odcinam się od pop kultury, to jednak uważam, że otwartość i pluralizm są rzeczami jednoznacznie pozytywnymi, zwłaszcza w dziedzinie edukacji. Gdy studiowałem w Rotterdamie, zachwycił mnie fakt, że obok siebie funkcjonowały bezboleśnie kierunki klasyczne i rozrywkowe, zarówno jeśli chodzi o kompozycję, jak i wykonawstwo. Były też wspólne zajęcia dla muzyków i choreografów oraz regularne studia z wyrafinowanej muzyki etnicznej, hinduskiej czy tureckiej. Ale i u nas coś się zmienia na lepsze w tym względzie: w Akademii Muzycznej w Krakowie na przykład niedawno otwarto Wydział Jazzowy, a 10 lat temu, w czasach moich studiów, było to jeszcze nie do pomyślenia…

Reklama


Bierzecie udział w projekcie chopinowskim. Czy czujecie się związani z polską i wschodnioeuropejską tradycją muzyczną? Wojtek wśród swoich inspiracji wymienia zawsze Lutosławskiego, Wieleckiego oraz Rosjanina Schnittkego i Węgra Kurtaga…

Wojciech Zych: Wydaje mi się, że w moim pokoleniu model kompozytora wschodnioeuropejskiego powoli zanika. Wcześniejsze fenomeny, jak polska szkoła awangardy lat 60. czy młodszy o dekadę nowy romantyzm, wynikały pośrednio z naszej izolacji od świata zachodniego. Jeszcze dwadzieścia pięć lat temu wyjazd do Holandii na dłużej oznaczał dla Hanny Kulenty z konieczności stałą emigrację. Dziś, mieszkając w Polsce, mamy taki sam dostęp do stypendiów, technologii obróbki dźwięku, wreszcie nagrań i partytur jak nasi zachodni koledzy. Towarzyszy temu nieco gorączkowy proces nadrabiania zaległości. Wielu młodych kompozytorów usiłuje pisać tak, jak tworzyło się w Niemczech albo we Francji kilkadziesiąt lat temu. To niestety kolejna inkarnacja starego jak świat polskiego kompleksu. Po cóż skazywać się na rolę prowincjonalnych epigonów, skoro możemy czerpać z oryginalnych, lokalnych wzorów? Tym, co wspólne dla Lutosławskiego, Wieleckiego, Kurtaga i Sznitkego, jest organiczne połączenie nowoczesnego języka dźwiękowego z antropocentryczną filozofią twórczą – zainteresowaniem człowiekiem, jego duchowością, emocjami. We Francji czy w Niemczech o wiele istotniejszym punktem odniesienia pozostają kosmos, zjawiska przyrody czy fizyczna struktura dźwięku. Na takim głębszym poziomie można mówić o odrębnej – humanistycznej – tożsamości muzyki z naszego zakątka świata.

Dariusz Przybylski: Zgodzę się z ostatnim spostrzeżeniem. Zauważyłem, że niemieckich twórców o wiele bardziej interesuje filozofia towarzysząca muzyce niż jej brzmieniowy i emocjonalny wyraz. Z drugiej strony wydaje mi się, że nawet te głębokie różnice będą się stopniowo zacierać i każdy będzie w pewnym sensie wybierał swoją kulturową tożsamość. Moja kariera kompozytorska rozpoczęła się od fascynacji sakralną twórczością Góreckiego. Po pierwsze, bo byłem organistą, a po drugie dlatego, że mieszkałem w Koninie, gdzie muzyka współczesna kończyła się właśnie na Góreckim, Pendereckim i Kilarze. Doświadczenia, które zebrałem w Warszawie i Kolonii, uczyniły mnie jednak zupełnie innym kompozytorem, a w pewnym sensie także człowiekiem. Na swojej drodze spotkałem zresztą ludzi grubo po trzydziestce, którzy byli kosmopolitami w najgłębszym tego słowa znaczeniu. Spędzali życie, podróżując od jednego do kolejnego stypendium twórczego czy edukacyjnego, i z żadnym miejscem ani tradycją nie czuli się związani.



A jak wyjaśniłbyś zwykłemu zjadaczowi chleba sens utrzymywania z ich podatków takich artystycznych lekkoduchów?

Dariusz Przybylski: To byłoby trudne. Ja sam utrzymuję się z pracy na uczelni oraz różnych stypendiów. Prawda jest niestety taka, że muzyka klasyczna czy koncertowa to bardzo kosztowna dziedzina sztuki – dlatego grozi jej dalsza marginalizacja. Poważnym wyzwaniem na nowy wiek staje się przekonanie „zwykłych zjadaczy chleba”, że nadal warto w nas inwestować.


W minionym stuleciu muzyka „koncertowa”, jak ją nazwałeś, straciła monopol na „rząd dusz”. Mówię nie tylko o rocku czy jazzie, lecz także o zupełnie nowych formach wyrazu, jak twórczość elektroniczna albo multimedialna. Dlaczego woleliście pozostać „filharmonikami”?

Dariusz Przybylski: Nie jestem wrogiem innych gatunków ani wyznawcą jedynej słusznej muzyki. Moje podejście do brzmienia i instrumentacji jest bardzo francuskie, ze wskazaniem na Ravela, ale już motoryczna, hipnotyzująca rytmika to ewidentne pokłosie minimalizmu, rocka czy zwyczajnego techno. W różnych okolicznościach zdarza mi się słuchać z satysfakcją bardzo różnej muzyki, ale renesans i barok – z właściwym sobie podejściem do formy i wykonania – to moja kolebka, mój świat. Najbliższą mi formą sztuki multimedialnej pozostają… opery Pucciniego.

Wojciech Zych: Ja natomiast uważam konwencję koncertową za optymalny sposób tworzenia, wykonywania i głębokiego słuchania muzyki. Przecież nikt nie wymyślił jej z dnia na dzień – ukształtowała się przez stulecia, ze splotu ludzkich potrzeb i oczekiwań. Dla mnie koncert to rytuał, w którym dochodzi do jedynej w swoim rodzaju wymiany między kompozytorem, interpretatorami oraz słuchaczami. Słuchanie dźwięków dobiegających z głośnika czy słuchawek albo generowanych przez maszynę przynosi mi tylko namiastkę tego wyjątkowego doświadczenia.

Rozmawiał Michał Mendyk


Czytaj dalej >> (recenzja płyt kompozytorów)



Wojciech Ziemowit Zych: Utwory orkiestrowe
"Orkiestra Opery i Filharmonii Podlaskiej, Przemysław Fiugajski etc."
Wyd. Dux
Ocena 4/6



Dariusz Przybylski: Utwory orkiestrowe i koncerty
"Aukso, Marek Moś; Sinfonia Iuventus, Krzysztof Słowiński etc."
Wyd. Dux
Ocena 4/6





Albumy Dariusza Przybylskiego i Wojciecha Zycha pokazują, że wielkich talentów kompozytorskich nad Wisłą nie brakuje. Ale też estetycznej rewolucji na miarę dokonań Lutosławskiego, Pendereckiego czy Serockiego z lat 60. prędko się nie doczekamy.

„Młodzi kompozytorzy w hołdzie Fryderykowi Chopinowi” to tytuł najbardziej spektakularnego projektu fonograficznego ostatniej dekady. W praktyce z Chopinem, a tym bardziej składaniem hołdu komukolwiek, niewiele ma on wspólnego. Po prostu nadarzyła się okazja, by nadrobić poważne wydawnicze zaległości i odnotować obecność na rodzimym rynku zupełnie nowego – wolnego od patriotycznych oraz martyrologicznych kompleksów i zdecydowanie kosmopolitycznego – pokolenia kompozytorów. Skoro Rok Chopinowski stanowi wystarczający pretekst, by wydać po kilkaset tysięcy złotych na wystawienie kiczowatej biograficznej opery Giacoma Orefice albo renowację kościoła w Brochowie (miejsce chrztu Fryderyka), dlaczegóż przy okazji nie zainwestować w żywą, dopiero nabierającą rumieńców kulturę?

Jednym słowem tego, co przez ostatnie dwadzieścia nie udało się ani radiu publicznemu, ani Polskiemu Wydawnictwu Audiowizualnemu (przemianowanemu ostatnio szumnie na Instytut), dokonało jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Europejskie Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego. Co istotne, projekt nie sprowadza się wyłącznie do wydania trzynastu monograficznych albumów. Obejmuje także zamówienia kompozytorskie, publikację nut, wykonania koncertowe, a więc wszystko to, co składa się na rzetelny mecenat sztuki. W Polsce na podobne traktowanie liczyć mogą twórcy teatru i sztuk wizualnych, ale – trudno powiedzieć dlaczego – nie muzycy.



Jak dotąd wszystko brzmi tak pięknie, że aż nieprawdopodobnie. I faktycznie chopinowski projekt ma jedną zasadniczą wadę: ogromny wpływ na wybór jego uczestników miały rekomendacje wyższych uczelni muzycznych. Równie dobrze można by poprosić mafię o zwalczanie przestępczości. Akademie muzyczne, ze swej natury zachowawcze, nigdy nie sprzyjały wybujałym i niepokornym osobowościom twórczym. W konsekwencji nominalny hołd Chopinowi złożyło kilku grzecznych uczelnianych epigonów oraz populistów o wrażliwości kompozytora hollywoodzkich ilustracji filmowych. Na szczęście Dariusz Przybylski i Wojciech Ziemowit Zych, których fonograficzne portrety otwierają serię, nie należą do żadnego z tych gatunków. Nie oznacza to bynajmniej, że mamy do czynienia ze zwariowanymi eksperymentatorami albo wizjonerami wywracającymi do góry nogami konwencje XX-wiecznej muzyki filharmonicznej. Ich twórczość jest zdecydowanie rzetelna warsztatowo, klasyczna w formie i konwencjonalna w stylu.

Klasycyzm Zycha ma zdecydowanie modernistyczne oblicze i kostium uszyty na miarę Witolda Lutosławskiego, który ponoć 20 lat temu uścisnął dłoń Wojtka niemarzącego wówczas jeszcze o kompozytorskiej karierze. Uścisk okazał się żelazny, wziąwszy pod uwagę reprezentowane przez Zycha pojmowanie nowoczesności. Galopująca neurotycznie atonalna harmonika, kapryśna i gęsta narracja, wreszcie mroczna, infernalno-groteskowa ekspresja definiują konwencjonalnie współczesną manierę I symfonii oraz orkiestrowych „Poruszeń woli”. Z drugiej strony liczba błyskotliwych pomysłów i frapujących zwrotów akcji, które pomieścił kompozytor w każdym z tych utworów, starczyłaby na jakieś sto popowych przebojów i trzy oratoria Pendereckiego. Bywa zresztą, że Zych udaje się w cieplejsze, bardziej liryczne i jakby osobiste rejony. Chociażby w koncercie klarnetowym, którego oniryczna część druga (z psychodelicznym tańcem fałszującego fortepianu) jest chyba najbardziej poruszającym polskim adagiem od czasów IV symfonii… Lutosławskiego.

Do takiej dojrzałości ani głębi nie aspiruje raczej młodszy o prawie dekadę Dariusz Przybylski. Jego muzyka jest jak dobry kryminał: prosto, acz inteligentnie skonstruowana, wartka, elokwentna i pełna chwytliwych, acz nie banalnych zagrywek. Oczywiście niemal każdy utwór rozpoczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie nieustannie rośnie. Do tej wyrafinowanej rozrywki zaprzęga Przybylski – z imponującą wprawą i wyczuciem – wszelkie dostępne sobie środki: od ulubionej, hipnotycznej pulsacji i prawdziwie filmowych kulminacji przez „rytualne”, nieregularne rytmicznie pochody molowych akordów rodem z teatralnej muzyki Zygmunta Koniecznego aż po czystą sonorystykę i bruitystyczne, usterkowe deformacje (najbardziej eksperymentujący koncert fletowy „Hommage à Josquin”). Ale gdy zechce, potrafi również napisać solową partię skrzypiec o prawdziwie romantycznym rozmachu, choć utkaną z kilku zaledwie sugestywnych motywów („Òneiros”). Klasycyzm Przybylskiego jest więc muzyką „końca historii”, w której nic nowego nie sposób już powiedzieć, zaś sztuka staje się inteligentną zabawą. Podobna postawa przyniosła międzynarodową sławę m.in. Amerykaninowi Johnowi Adamsowi oraz Estończykowi Erkkiemu-Svenowi Tüürowi.

Przy odrobinie szczęścia i determinacji Przybylskiego czeka więc spektakularna kariera, zaś Zycha – status arystokraty polskiej muzyki współczesnej. Nic nie wskazuje jednak na to, by któryś z tych kompozytorów miał szansę otworzyć nowe perspektywy przed muzyką XXI stulecia.