"Hellbilly Deluxe 2: Noble Jackals, Penny Dreadfuls and the Systematic Dehumanization of Cool"
Rob Zombie
Wyd. Roadrunner, 2010
Ocena: 5/6



Czteroletnią przerwę w nagrywaniu studyjnych płyt Rob Zombie wypełnił przede wszystkim karierze filmowej. Może reżyserem Zombie jest średnim – pierwszy film „Dom 1000 trupów” udał mu się co prawda znakomicie, dalej było już nieco gorzej – ale muzykiem cały czas pozostaje pierwszorzędnym. Tym bardziej że zdecydował się na muzyczny powrót do przeszłości.




Reklama

Do pierwszej autorskiej płyty „Hellbilly Deluxe” (1998) nawiązuje od razu w tytule nowego krążka. Po mrocznej, spokojniejszej i wydawałoby się dojrzalszej „Educated Horses” (2006) muzyk znowu tryumfalnie wkracza do swojego cyrku dziwolągów. Tu z każdego zakamarka wyglądają wyciągnięte żywcem z horrorów monstra – wystarczy rzucić okiem na tytuły piosenek: „Jesus Frankenstein”, „Mars Needs Women”, „Werewolf, Baby!” czy „Virgin Witch”. Natomiast w kawałku „Werewolf Women of the SS” nawiązał nawet do własnego filmu – fałszywego zwiastuna horroru, nakręconego specjalnie na potrzeby projektu „Grindhouse” Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza. Z popkulturowych klisz, strzępków wydartych pulpowej literaturze, tandetnym komiksom i tanim filmom grozy Zombie układa może nie zaskakujące, ale fascynujące puzzle. Co prawda takie, które spodobają się przede wszystkim słuchaczom podzielającym fascynacje muzyka. Ale nawet jeśli nie czujecie się państwo zbyt pewnie w towarzystwie potwora Frankensteina i hordy wilkołaków, warto dać „Hellbilly Deluxe 2” szansę. Jeśli bowiem odłożymy owe historyjki na bok, zostaje spora dawka świetnej rockowej muzyki.

Zombie otoczył się sprawnymi muzykami – w jego zespole grają teraz gitarzysta John 5 (niegdyś w ekipie Marilyna Mansona), basista Piggy D. (Wednesday 13) i znany ze współpracy m.in. z Alice’em Cooperem i Tedem Nugentem perkusista Tommy Clufetos. To zestaw, który nie tylko gwarantuje solidny poziom, ale też jednoznacznie określa, co możemy na „Hellbilly Deluxe 2” usłyszeć. A splatają się tu wszelakie muzyczne fascynacje Zombiego i jego współpracowników. Od utrzymanego w klimatach Black Sabbath otwierającego album „Jesus Frankenstein”, po niemal glamrockowe „Mars Needs Women”. Zombie bez kompleksów miesza rockabilly z metalem i death rock z punkiem, ubarwiając muzyczne wędrówki wysamplowanymi cytatami z filmów i odgłosami z horrorów. Nie boi się też oddać pola do popisu swoim muzykom – znalazło się tu choćby miejsce na kapitalne perkusyjne solo Clufetosa w długaśnym, wieńczącym płytę „The Man Who Laughs”. I choć nie ma na tym albumie specjalnych odkryć ani zaskoczeń, to jednak całość jest więcej niż dobrym, bardzo spójnym materiałem, który przy kolejnych przesłuchaniach jedynie zyskuje.