„Rise Up” to wasz pierwszy album od 6 lat. To pierwsza tak długa przerwa pomiędzy albumami w waszej karierze. Zwalniacie tempo?

Sen Dog: Ta wydłużona przerwa spowodowana była kilkoma poważnymi zmianami – przede wszystkim skończył się nasz wieloletni kontrakt z Sony, którego nie chcieliśmy przedłużać. Do tego doszła zmiana menedżera i roszady w zespole, dlatego nagranie albumu zabrało nam dwa razy więcej czasu, ale nowy album brzmi jak trzeba.

Reklama

Na waszym nowym albumie jest sporo gości, m.in. Tom Morello, Mike Shinoda i Everlast. Jednak mnie bardziej interesuje Slash – przed wydaniem „Rise Up” mówiło się, że i on znajdzie się wśród waszych współpracowników, ale ostatecznie nie pojawił się na płycie. Co się stało?

Tak, nagraliśmy z nim jedną piosenkę, ale podczas ostatnich prac nad miksem okazało się, że nie możemy kupić praw do kilku sampli, których w niej użyliśmy, więc postanowiliśmy na razie zrezygnować z tego numeru. Zamierzamy jednak do niego wrócić. Może nagramy go jeszcze raz w lekko zmienionym aranżu i wydamy na jakiejś epce? Na razie to tylko plany.

Reklama

Przygotowując się do tego wywiadu, przypomniałem sobie wasze klasyki z „Insane in the Membrane” i „Dr. Greenthumb” na czele i uderzyło mnie, jak wiele jest w nich zabawy. W porównaniu ze współczesnym napuszonym hip-hopem te numery wydają się czystą radością. Jak sądzisz, dlaczego dziś hip-hop jest taki poważny i nadęty?

Myślę, że to ma wiele wspólnego z wojną, jaką w latach 90. prowadziły ze sobą środowiska hiphopowe skupione na wschodnim i zachodnim wybrzeżu Ameryki. Wtedy każdy raper musiał się opowiedzieć po jakiejś stronie. I te podziały są widoczne do dziś. Artyści odgrodzili się od siebie, a to najgorsze, co muzyk może zrobić. Wielu z nich zapomniało, że hip-hop to muzyka rozrywkowa – zaczęli skupiać się na rapowaniu o pieniądzach i swoich mentalnych problemach, a ludzie chcą się bawić!



Reklama

A jest ktoś, kogo cenisz we współczesnym hip-hopie?

Wiesz, ja nie słucham za dużo radia, bo rzadko kiedy słyszę tam ciekawe rzeczy. Ale są artyści, którzy zawsze trzymają poziom. Mówię o takich osobach jak Talib Kweli, Q-Tip czy ekipa z The Roots. Lubię artystów, którzy mają do powiedzenia coś więcej niż „to jest moja nowa fura, a w niej siedzi moja nowa kobieta”. To jest śmieszne i fałszywe.

No tak, ale z drugiej strony wam można zarzucić, że ciągle śpiewacie tylko o paleniu jointów i przemocy...

No jasne, ale to znacznie ciekawsze niż nowy model hummera (śmiech).

Skoro już o tym mówimy: jesteście chyba największymi orędownikami palenia marihuany w muzycznym biznesie. Ciągle palicie tyle jointów co na początku kariery? Pomaga wam to w tworzeniu muzyki?

Tak, w tej kwestii nic się nie zmieniło. Palenie jointów jest dla mnie tak naturalną rzeczą, że chyba nie jestem w stanie ocenić, jak bardzo wpływa to na moją muzykę. Domyślam się jednak, że wpływa – przede wszystkim pozwala mi to na szybkie zresetowanie mojego umysłu, na oderwanie się od codziennych problemów. To bardzo ważne, kiedy tworzysz.

Często gościsz w Amsterdamie? Pytam, bo na nowej płycie znajduje się piosenka „Pass the Dutch” (w wolnym tłumaczeniu „podaj Holendra” – red.). O co w niej chodzi?

Cóż, oczywiście chodzi o palenie marihuany (śmiech). „Podaj Holendra” znaczy w slangu „podaj jointa”. Ta piosenka opowiada o właściwym dzieleniu się jointem. Jesteśmy fanami kultury palenia wywodzącej się wprost od jamajskich rastafarian. Oni wierzą, że jointa powinno się podawać wyłącznie lewą ręką, bo to czystsza ręka, bliższa serca. Za tym kryje się głębsza filozofia, ale to wykracza już poza moje kompetencje. Musiałbyś o to zapytać kogoś z Jamajki (śmiech).

Ciągle też śpiewacie o przemocy. „Rise Up” pełen jest opowieści o bójkach i tradycyjnie pojawiają się sample pistoletowych strzałów. To poza czy dalej lubujecie się w zadymach?

Oczywiście mamy już swoje lata. Wielu z nas ma też rodziny i nie szukamy kłopotów tak jak w latach 80. Ja jednak pamiętam, skąd pochodzę, i jeśli ktoś wejdzie mi w drogę, raczej nie będę z nim negocjował. „Rise Up” jest agresywny, bo taki jest nasz styl. Nie potrafię słodzić o panienkach i sercowych dramatach, to się raczej nie zmieni.

Jesteście prawdziwymi weteranami na scenie hiphopowej, nagrywacie i koncertujecie od dwóch dekad. Jak z waszej perspektywy zmieniła się ta muzyka?

Jeśli chodzi o naszą perspektywę, mamy znacznie mniej włosów, ale też znacznie więcej pieniędzy, za które możemy kupować lepszy towar (śmiech). Jeśli chodzi o bardziej ogólną perspektywę – sądzę, że hip-hop przestał być grą zespołową i stał się bardzo egoistycznym gatunkiem. Kiedy zaczynaliśmy, czuliśmy ducha wspólnoty, raperów kręciło współzawodnictwo, a robienie muzyki było najważniejsze. Dziś każdy raper odmienia przez wszystkie przypadki słowo „ja”.