Patton ma genialny głos – to już wszyscy wiemy. Ma zupełnie szaloną wyobraźnię i jest muzycznym erudytą – to też nie jest zaskoczeniem. Do tego zarobił tyle pieniędzy na zeszłorocznej reaktywacji Faith No More, że może wrócić do wydawania płyt tylko i wyłącznie dla własnej satysfakcji oraz nie przejmować się ich kosztami. Cóż, wiadomo przecież nie od dziś, że jego fani kupią wszystko i zawsze będą zachwyceni. Tylko czy taka pewność i zadowolenie z siebie nie bywają czasem zgubne?

Reklama

Praca nad „Mondo Cane” z pewnością była dla Pattona dużym wyzwaniem. Do tego karkołomnego przedsięwzięcia udało mu się zaangażować 65-osobową orkiestrę – sam zdecydował się stanąć na jej czele, stylizując się na włoskiego dandysa w białym garniturze i z charakterystyczną czarną grzywką mocno potraktowaną żelem. Do tego postanowił pokazać wreszcie krewniakom z Bolonii, że nie jest tylko typowym amerykańskim turystą i że częste wakacyjne wyjazdy do Włoch nie poszły na marne.

Patton nie tylko rozsmakował się w spaghetti i lokalnej kulturze, ale również nauczył się płynnie mówić, a nawet śpiewać po włosku. Można też wyobrazić sobie, jak ciotki puszczały mu z łezką w oku utwory Freda Bongusto, Luigiego Tenco i Gino Paoli, a teraz Mike odwdzięcza im się muzyczną laurką.

Kreacja Amerykanina wypada w praktyce mało wiarygodnie. Jego interpretacja wokalna ani nie porusza w sentymentalnym „Quelle che conte”, ani nie porywa w dancingowym „L’uomo che non sapeva amare”. Od strony muzycznej, rozbudowanych aranżacji partii instrumentów smyczkowych i dętych, partii fletów, dzwoneczków i chóru, jest fantastycznie – szczególnie pod koniec „Senza fine”. Jednak swoją rockową charyzmą i rozbuchanym operowym patosem Patton potrafi zepsuć wszystko – nawet doskonałe „Deep Down” w stylu easy listening autorstwa jego największego mistrza Ennia Morricone. Lider Faith No More zapomniał chyba, że to nie jest kolejny projekt Johna Zorna i nie chodzi o zabawę konwencją.

Reklama

Zabierając się za ten projekt, Patton sam chyba do końca nie wiedział, na co się zdecydować. Trzymać się oryginalnych wersji i w miarę swoich możliwości próbować naśladować wielkich włoskich śpiewaków czy wręcz przeciwnie – przyswoić ten klasyczny materiał na swój sposób i nadać mu autorski charakter pozostałych rockowych projektów? Bo jak wytłumaczyć wtrącane od czasu do czasu mroczne motywy rodem z nagrań Fantomasa czy postmodernistycznego szaleństwa Mr. Bungle w „Urlo Negro”?

Na koniec należy policzyć Pattonowi na plus przemyślany i różnorodny dobór repertuaru oraz pogratulować takich momentów, jak knajpiane „20 km Al Giorino” i kabaretowe „Che notte!”. Ciągle jednak wydaje się, że w tle słychać jego złowrogi i diabelski chichot, którym tryumfalnie obwieszcza: Patrzcie, mogę wszystko! Mike – wierzymy ci na słowo – tylko po co?

Jest jeszcze jedna kwestia, która nie daje spokoju przy słuchaniu „Mondo Cane”. Dla Pattona włoskie piosenki są czymś egzotycznym i fascynującym. Podobnie dla wielu innych Amerykanów, dzięki którym płyta trafiła na szczyt listy Billboard Classic. Tymczasem w Polsce niestety kojarzą się ona raczej z kiczem rodem z festiwalu w San Remo, estradowym przebojami Jerzego Połomskiego i aktualnymi do dziś weselnymi szlagierami. I tej kiczowatej otoczki nie udało się Pattonowi, niestety, zneutralizować.