Praca stała się receptą na wyjście z dołka, bo że Slim Shady nie próżnował, widać gołym okiem – 17 numerów na jednym albumie to rzadkość w dzisiejszych czasach. „Chciałem przeprosić wszystkich fanów. Nigdy więcej was nie zawiodę. Bądźmy szczerzy, mój poprzedni album był przeciętny, ale nie martwcie się, nie powtórzę tej pomyłki” - wyznaje skruszony Slim w singlowym „Not Afraid” z refrenem wyjętym rodem z repertuaru Take That albo Boyzone, podpartym fajansiarskimi smykami zapożyczonymi z twórczości znienawidzonego przez Eminema Moby’ego.

Reklama

Tym samym staje się jasne, że obietnice rapera są płonne. Pierwotnie ten album miał być zatytułowany „Relapse 2” i szkoda, że Slim Shady nie zdecydował się na jego zachowanie, bo „Recovery” to de facto sequel poprzedniego albumu – równie rozwlekły i przewidywalny. Rozumiem, że ta płyta jest częścią rekonwalescencyjnego planu rapera, ale czy naprawdę musimy słuchać takich pasztetów jak „Going Through Changes” (ballada podlana odgłosami padającego deszczu) albo „Space Bound” (kolejna nijaka ogniskowa ballada).

Z drugiej strony trzeba przyznać, że Eminem nawija z większą ikrą i wściekłością niż pół roku temu, co chwilami pomaga się ocknąć słuchaczowi. Jest też kilka jajcarskich momentów, dzięki którym „Recovery” staje się znośniejszy. Z pewnością należy do nich „No Love” z gościnnym udziałem Lil’ Wayne’a, w którym muzycy wsamplowali fragment refrenu piosenki „What Is Love” Haddawaya. Zgadza się – tego Haddawaya – bożyszcza dyskotek z lat 90. Gdyby ten album zamiast 17 utworów miał siedem, nad którymi Slim popracowałby jeszcze parę miesięcy, może „Recovery” by się obronił.