"Gimme Some Truth" została wydana z okazji 70. rocznicy urodzin Lennona. Ta składanka wypunktowuje główne nurty jego twórczości, z wyjątkiem romansu z muzyczną awangardą.
Na czterech dyskach oprócz polityczno-społecznych protest songów oraz piosenek o miłości znajdziemy również interpretacje szlagierów. Większość tych kawałków pochodzi z wydanej wcześniej remasterowanej reedycji albumu "Rock’n’Roll" (1975), który w solowym dorobku Lennona jest wprawdzie mniej znaną płytą niż "Imagine" (1971), ale równie ważną. Z wielu powodów.
Po pierwsze dlatego, że po jej nagraniu na pięć lat wycofał się z działalności muzycznej i poświęcił się wychowaniu młodszego syna Seana. Po drugie, że po wygłoszeniu polityczno-społecznych kazań na płycie "Some Time in New York City" (1972) i małżeńskiej psychoterapii na albumie "Mind Games" (1973) "Rock’n’Rollem" Lennon zredefiniował swoje miejsce na muzycznej scenie. Miał już dość bycia głosem pokolenia, chciał się poczuć po prostu rockmanem. Po trzecie zaś, że album został nagrany w poprzek muzycznych mód – podczas gdy na listach przebojów królował zniewieściały, tandetny glam w wykonaniu T. Rex i Gary’ego Glittera, on zaserwował covery szlagierów z lat 50. i 60., samczego rock’n’rolla z lat swojej młodości.



Reklama
"Rock’n’Roll" był też próbą wywinięcia się przed jedynym oskarżeniem Lennona o plagiat. Sześć lat wcześniej w otwierającym płytę Beatlesów "Abbey Road" utworze "Come Together" zacytował fragment tekstu z piosenki Chucka Berry’ego "You Can’t Catch Me". Właściciel praw do tego kawałka, Morris "Ośmiornica" Levy, zagroził mu procesem.
Reklama
W ramach porozumienia Lennon zobowiązał się nagrać – a tym samym zapłacić za prawa autorskie – trzy utwory z katalogu Levy’ego. A że ten kontrolował większość szlagierów, jakie Beatlesi na początku istnienia grali w Liverpoolu i w Hamburgu, skończyło się na całym albumie i sesji nagraniowej, a w studiu – choć o gangsta rapie nikt jeszcze wtedy nie słyszał – świszczały kule.
"Miałem ochotę trochę się zabawić i pograć rock’n’rolla" – powiedział po swoim ostatnim w życiu występie, podczas koncertu Eltona Johna w Nowym Jorku. Ta sama myśl przyświecała mu podczas pracy nad "Rock’n’Roll". Nie chciał śpiewać swoich klasycznych hitów, wolał odwołać się do klasyków, których cenił. Kiedy dziś słucha się tych nagrań, trudno domyślić się, że są plonem trwającej przeszło rok gehenny z obłąkanym producentem Philem Spectorem.
Tym razem Lennon podszedł do szlagierów ze swojej młodości na luzie. Zagrał je po swojemu, jakby były kompozycjami nie jego idoli, a jego samego. Niektóre kawałki na tej płycie brzmią tak samo jak wtedy, kiedy grywali je Beatlesi ("Peggy Sue" Buddy’ego Holly’ego). Inne trudno poznać, bo zamiast dawnej pasji i desperacji eksponują wpadającą w ucho melodię ("Bony Moronie" Larry’ego Williamsa). To nie wszystko, bo w "Stand by Me" Bena E Kinga wyraźnie słychać pulsację reggae, zaś "You Can’t Catch Me" zaczyna się – wypisz wymaluj – jak "Come Together". W ten sposób zagrał na nosie Ośmiornicy Levy’emu. Bo jeśli chodzi o muzykę, Lennon nie uznawał żadnych kompromisów.



Jubileuszowa składanka przypomina też, kogo John Lennon mógłby nazwać ojcami chrzestnymi swojej muzyki. To Elvis Presley, Buddy Holly i Gene Vincent. Od pierwszego pożyczył fryzurę i spodnie rurki. Od drugiego szylkretowe okulary, które po latach zastąpił popularnymi lenonkami, oraz nazwę zespołu – akompaniujący Holly’emu band The Crickets pierwotnie nazywał się The Beatles. A od trzeciego piosenkę "Be-Bop-A-Lula" – to ją zaśpiewał podczas debiutanckiego występu na odpuście w liverpoolskiej parafii św. Piotra, potem na "Rock’n’Roll" – ostatniej płycie, jaką firmował wyłącznie swoim nazwiskiem.
To, co pomiędzy, jest historią. Nie tylko rock’n’rolla, ale muzyki, a nawet popkultury w ogóle. Zanim Beatlesi stali się znani jako cudowna czwórka, przypominali żywą szafę grającą. Na pierwszych koncertach spośród 100 piosenek, jakie wykonywali, tylko 5 było ich kompozycjami – w dodatku właśnie te utwory publiczność przez długi czas przyjmowała z najmniejszym entuzjazmem.
Zatem covery były dla Johna szkołą muzyczną. Towarzyszyły mu nie tylko w dekadzie Beatlesów, ale również gdy po rozstaniu z zespołem uchodził za papieża awangardy. "Kiedy coś nagrywam w studiu, zawsze dla rozgrzewki gram kilka staroci" – mówił.



FILMOWY JOHN
Scenarzysta "Nowhere Boy", Matt Greenhalgh, nie był wierny faktom z życia Lennona. Zaczął od tego, że zmienił mu kolor oczu z brązowych na błękitne. W jego historii ukochany wuj Johna – George – leżąc w ambulansie pokazuje uniesiony w górę kciuk, co byłoby zachowaniem niecodziennym, jak na kogoś, kto kilkanaście minut później zmarł na skutek pęknięcia wątroby. Śmierć wuja pozbawia Johna szansy na nauczenie się gry na harmonijce ustnej – kwestię partii na tym instrumencie w "Love Me Do" w 1962 roku pozostawiając nierozwiązaną, bo film kończy wyjazd Lennona do Hamburga dwa lata wcześniej. Scenarzysta zrekompensował mu to grą od razu na sześciu strunach gitary. Aż tak uzdolniony John nie był – w rzeczywistości do spotkania McCartneya akompaniował sobie na gitarze jak na banjo, używając czterech strun. Ale nawet wtedy rock’n’roll był dla niego najważniejszy na świecie.
JOHN LENNON | Gimme Some Truth | EMI Music Poland 2010 ● ● ● ● ●