Niejeden hipisowski bard zazdrości jej mocy słów. Nawet John Lennon i Yoko Ono nie osiągnęli w tej dziedzinie tak spektakularnych efektów. Kiedy wiosną ubiegłego roku w telewizyjnym programie "The Andrew Marr Show" PJ Harvey po raz pierwszy zaśpiewała "Let England Shake", siedzącemu wtedy w studiu ówczesnemu premierowi Gordonowi Brownowi z wrażenia spadły buty – przerażony zaniemówił. Niedługo potem spadł z rządowego fotela.

Koniec beztroski

Z czarnymi piórami we włosach i elektryczną miniharfą w ramionach PJ Harvey wydała się Brownowi aniołem zagłady. W rzeczywistości okazała się kimś w rodzaju współczesnej Kasandry albo czarownicy z "Makbeta". Kiedy zaśpiewała: "Anglio, otrząśnij się", premier wiedział, że już po nim. Oto w samym środku kampanii wyborczej do parlamentu jedna z największych gwiazd rocka zgłosiła wobec niego votum separatum. I to w sposób najbardziej dosadny z możliwych – bohaterką jej tekstu jest Matka Angielka opłakująca synów, których krew przelano w Iraku i Afganistanie.
Proamerykańskie sympatie Browna pogrążyły w gruzach jego nadzieje na drugą kadencję. Miesiąc później jego Partia Pracy z kretesem przegrała wybory, a on złożył dymisję. Tak jak śpiewała: "Wypełniły się dni angielskiej beztroski".
Reklama

Sam konkret

Reklama
Przez ostatnich 20 lat i osiem płyt PJ Harvey nie interesowała się polityką. Koncentrowała się raczej na drobiazgowych opisach serca poharatanego nieszczęśliwą miłością. Z chirurgiczną precyzją pisała o uczuciach. Jednocześnie podkreślała, że nie śpiewa o sobie. – Natchnienie czerpię z otoczenia – twierdzi. Ale kto by w to wierzył.
Od lat mieszka samotnie na farmie gdzieś w Dorset. Wśród codziennych wydarzeń wymienia: wizyty u rodziców – pół godziny samochodem; jeździ jeepem, długie spacery oraz nieśpiewanie. – Śpiewam tylko, kiedy muszę: przed publicznością albo podczas pracy nad piosenkami – mówi.
Tym razem natchnienie rzeczywiście przyszło z boku – z położonej kilkadziesiąt kilometrów na północ bazy RAF Lyneham, do której w foliowych workach zwożone są ciała brytyjskich żołnierzy z Iraku i Afganistanu. Spojrzała na to oczami matek. Bez dyrdymałów o obywatelskim obowiązku – sam konkret, czyli śmierć.



Ballady morderców

Od dziecka ma obsesję, aby język nazywał dokładnie to, co pomyśli albo co ją boli. Szczególnie jeśli chodzi o sprawy wagi narodowej i boleśnie dosadne, niemal reporterskie opisy bitew.
Właśnie dlatego ponad dwa lata zajęło jej stworzenie dwunastu tekstów na ostatnią płytę. Mają obalać rządy i – jak głosi jeden z nich ("The Words that Maketh Murder") – zabijać. Cyzelowała je bez końca: całymi dniami czytała, pisała, kreśliła, kombinowała z narracją i znów pisała. Potem godzinami omawiała efekty tej pracy przez telefon ze swoim idolem, fanem, mentorem i przyjacielem, Captainem Beefheartem. Ten były ekscentryczny rockman, a od lat wzięty awangardowy malarz, na każde wezwanie służył jej radą, wsparciem lub recenzją. Album "Let England Shake" uważał za najdojrzalszy w jej karierze. Niestety nie doczekał jego premiery – w grudniu zmarł z powodu komplikacji na tle stwardnienia rozsianego.

Bez ofiar

Ostatnim mężczyzną, z którym widziano ją po zachodzie słońca, w 1995 roku, był Nick Cave. Ich związek uznano za fascynujący – między innymi na podstawie wspólnie zaśpiewanej piosenki "Henry Lee" i napisanej przez Cave’a już po ich rozstaniu "Into Your Arms". W istocie ta para mogła fascynować psychologów: charyzmatyczny bawidamek i nadwrażliwa, nieśmiała dziewczyna – ta bajka nie mogła się dobrze skończyć.
Obyło się bez ofiar, choć o depresji, w jakiej znalazła się PJ, krążą legendy. Ona sama nie chce o tym mówić. Jak z resztą o niczym, co bezpośrednio nie wiąże się z muzyką. Twierdzi, że jej życiem jest praca. Nawet jeśli to nie autokreacja, to prawdą jest, że PJ nie lubi o sobie mówić. Jej profil na Twitterze ma tylko jeden wpis, i to sprzed dwóch lat.
Większość ważnych informacji o niej publicznie wypowiedzieli inni. Steve Albini, producent jej płyty "Rid of Me", twierdzi, że w ciągu dwutygodniowej sesji nagraniowej odezwała się kilka razy.



Czarne pióra

Potrafi wyglądać jak "Joan Crawford na kwasie" (jej słowa), księżniczka gotyckiego rocka, lafirynda z parkingu dla tirów albo jak jedna z sióstr Bronte¨. Wykorzystuje to, że drastyczna zmiana wizerunku może być nie tylko idealnym sposobem na przykucie uwagi mediów, lecz także odciągnięcie ich od swojej prywatności. Od dwóch dekad przy premierze każdej płyty przywdziewa inną maskę. Wkłada nową sukienkę, bierze do ręki inny instrument i kształtuje się od nowa.
Nie lubi powtarzać pomysłów. Kiedy chciała szokować, pozowała topless na okładkę tygodnika „New Musical Express” (1992). Kiedy marzyło jej się być dziewczęco wyzywającą, wkładała kusą żółtą sukienkę i ciężkie buciory, kiedy powabną – czerwoną wieczorową toaletę i szpilki pod kolor, a kiedy poważną – śnieżnobiałą, wiktoriańską suknię. Współtwórczynią wszystkich tych wcieleń była jej przyjaciółka i nadworna fotograficzka, Maria Mochnacz (która – co ciekawe – na swojej stronie internetowej w pierwszej kolejności chwali się zdjęciami polskiego zespołu No! No! No!, a dopiero potem PJ).
Zmianom wyglądu Harvey towarzyszyły stylistyczne wolty jej muzyki. Na "Dry" (1992) i "Rid of Me" (1993) wykrzyczała dziewczyńskie bolączki, na "To Bring You My Love" (1995) i skąpanym w elektronicznych brzmieniach "Is Desire?" (1998) snuła psychologizujące opowieści najniższym głosem, jaki udało jej się wydobyć, na "Uh Huh Her" (2004) miała obsesję Zosi samosi, która sama gra na każdym instrumencie i produkuje.
Lubi wyzwania. Żeby nagrać stonowany przedostatni album "White Chalk" (2007), nauczyła się grać na fortepianie. Teraz na "Let England Shake" zdobyła inną sprawność – literacką.
Ale nie tylko, bo wetknąwszy sobie we włosy czarne pióra, w czarnej sukni, swoje wojenne pieśni śpiewa inaczej niż zwykle. Już nie najniżej, jak potrafi, na pograniczu skowytu i pomruku, ale wysoko, pełnym głosem.