Zawsze, kiedy ukazuje się pośmiertne dzieło jakiegoś artysty, pojawia się problem, czy poza czysto komercyjnym powodem wydawcy mieli jakiś artystyczny cel. Jasne jest, że Amy Winehouse sama nie wypuściłaby takiej płyty i wbrew temu, co w wywiadach mówi jej ojciec, że byłaby z "Lioness: Hidden Treasures" dumna, Amy nie chciałaby tej płyty. Po wydaniu "Back To Black" w 2006 roku kilkukrotnie wchodziła do studia i niestety do swojej śmierci nie była z efektów pracy na tyle zadowolona, by je upublicznić.
Wytwórnia postanowiła inaczej, trudno jednak nazwać ten album premierowym. Numer "Body and Soul" znalazł się już przecież na ostatniej płycie z duetami Tony’ego Bennetta. "Tears Dry" to z kolei alternatywna wersja utworu "Tears Dry On Their Own" z "Black To Black", a "Valerie" został opublikowany na albumie Marka Ronsona. Mimo że część płyty była znana przed jej wydaniem, na pewno warto umieścić ją w swojej muzycznej kolekcji. Amy Winehouse nawet gdyby śpiewała książkę telefoniczną, potrafiłaby być czarująca, prawdziwa i pociągająca. A już jak wykonuje covery klasyków "Our Day Will Come" czy "Will You Still Love Me Tomorrow" dziewczęcego zespołu The Shirelles z lat 60. jest klasą sama dla siebie. W duetach z Bennettem czy raperem Nasem ("Like Smoke") też wypada rewelacyjnie.
Wyboru kompozycji, które znalazły się na "Lioness: Hidden Treasures", dokonali współpracownicy wokalistki Mark Ronson oraz Salaam Remi i trzeba przyznać, że podjęli słuszne decyzje. Pokazali Amy dobrze czującą się w klimacie jazzu, soulu, bluesa, a nawet reggae.
Od tej płyty jednak nie zaczynajcie swojej przygody z Amy Winehouse. Najpierw wysłuchajcie dwóch albumów, które sama zdecydowała się wydać. Są bardziej spójne, dopracowane, bardziej jej. Później sięgnijcie po dzieło, na które nie miała już wpływu.
Reklama
AMY WINEHOUSE | Lioness: Hidden Treasures | Island/Universal
Reklama