"System" pokazuje, jak wielką rolę w nagraniu dobrej płyty odgrywa producent. Poprzednie albumy czarnoskórego wokalisty produkował Trevor Horn, odpowiedzialny w latach 80. za wielki sukces Frankie Goes To Hollywood, współpracował też m.in. z Paulem McCartneyem, Grace Jones i Tiną Turner. To on razem z londyńskim wokalistką napisał jego największy hit "Kiss From A Rose" z drugiego albumu "Seal" z 1994 roku.

"System" popełnił niejaki Stuart Price, znany dziś głównie jako nadworny kompozytor i producent Madonny. I rzeczywiście, pierwszy odsłuch nowego krążka Seala nieodparcie kojarzy się z dyskotekową manierą "Confessions On A Dancefloor" Madonny sprzed dwóch lat. A dokładniej z odpadami z sesji nagraniowej do tej płyty.

Zamiast wysmakowanego popu, który odróżniał 44-letniego artystę od reszty miazgi głównego nurtu, dostajemy zbiór kiczowatych piosenek, w których Seal umiera na krzyżu w imię miłości, a my umieramy razem z nim. Powoli i boleśnie. Artysta zdaje się cierpieć na tę samą chorobę co jego starszy kolega Joe Cocker - jest zawsze tragiczny, przez co zupełnie niewiarygodny. To tylko poza obliczona na poruszenie serc nastolatek wpatrujących się tęsknie w plakaty naczelnego czułego barbarzyńcy.

Wściekłość ogarnia tym większa, że nie mamy do czynienia z typowym beztalenciem podpierającym się głównie techniką studyjną, tylko jednym z najlepszych popowych wokalistów ostatnich dwóch dekad. Jednak zamiast rozwoju, choćby takiego jaki wybrał Sting eksperymentujący z muzyką klasyczną i jazzem, wybrał komponowanie melodii do telefonów komórkowych i vocoder, tak jak w utworze "The Right Life" (pamiętacie "Believe" z robocim wokalem, za ktry Cher będzie się smażyć w najgłębszych otchłaniach piekła?).

Takie albumy to dla recenzenta przekleństwo i zarazem błogosławieństwo. Trudno jest dotrwać do końca materiału, ale wystarczy za to opisać dowolną piosenkę, by sportretować całą płytę, wszak wszystkie brzmią identycznie. Nawet po dwukrotnym przesłuchaniu (uwierzcie, nie było łatwo) nie sposób odróżnić od siebie poszczególnych utworów opartych na schemacie: toporny house’owy bit, odrobina elektroniki rodem z weselnego dance’u, rachityczna gitarka w kilku miejscach i morze cierpienia wokalisty. Kiedy odsłuchiwałem singiel "Amazing", redakcyjna koleżanka była pewna, że puściłem dla żartu płytę Bad Boys Blue, synonimu kiczu końca lat 80.

Jedyną chwilą wytchnienia jest "Wedding Day", duet z małżonką muzyka, Heidi Klum. Debiutująca jako wokalistka modelka nie ma się czego wstydzić, tym bardziej że jej prosty, jasny głos w balladowym numerze brzmi wyjątkowo świeżo w porównaniu z wyciem konającego męża. Może czas na zamianię ról?


Seal
System
Warner














Reklama