Na początku wieku sukces The Streets wydawał się wątpliwy, teraz bez takich albumów jak "Original Pirate Material" czy "A Grand Don’t Come for Free" trudno wyobrazić sobie historię brytyjskiej muzyki. Pojawił się na scenie, kiedy jego rodacy żyli sukcesami gwiazdek z programów "Popstars" i "Pop Idol" oraz wyglądali międzynarodowego sukcesu Coldplay. Natomiast po drugiej stronie oceanu na listach królował Eminem, z którym prasa natychmiast zaczęło go utożsamiać. Co prawda Skinner był typowym przedstawicielem pokolenia wychowanego na amerykańskiej popkulturze, ale jego styl było mocno zakorzeniony w kulturze brytyjskiej. W jego tekstach nie było szpanu i blichtru, ale szczerość i ironia. Muzycznie wywodził się ze środowiska klubowego uk garage oraz miał poważanie w środowisku niezależnym wśród czarnoskórych raperów Kano, Tinchy Stryder, Donae’o, Lady Sovereign i na scenie "grime", która była brytyjska reakcją na hip-hop.

Reklama

Sukcesy radiowe takich piosenek jak "Let’s Push Things Forward", "Fit But You Know It" czy "Dry Your Eyes", które były już solidnymi popowymi hitami, zaczęły odmieniać pejzaż muzyczny na Wyspach zdominowany dotychczas przez muzyków rockowych, jak również nastawienie wielu starszych krytyków wobec jego twórczości. Analizując teksty Skinnera, widzieli w nich narrację z filmów Mike’a Leigha czy przesłanie współczesnego Paula Wellera, czyli piosenkarza o robotniczym rodowodzie, który pisał przebojowe piosenki w dosyć potocznym języku i trafnie oddające poczucie lekkiej frustracji i rozczarowania młodzieży z wrodzoną zadziornością. Nie dziwnego, że muzyka Skinnera trafiła w gusta zarówno rozbitków z epoki rave, zagubionych fanów rocka, jak i dzieciaków zapatrzonych w MTV, które widziały w nim fajnego ziomka.

Nominacje do prestiżowego Mercury Prize oraz zdobycie Brit Awards w 2005 r. były najlepszym dowodem powszechnej akceptacji jego postaci przez brytyjski show biznes, obok rodzącej się fali rockowych zespołów pokroju Frazn Ferdinand, Bloc Party, The Libertines czy Arctic Monkeys. Otworzyły on również drogę dla zupełnie nowego pokolenia twórców - wśród nich pojawili się m.in. Dizzee Rascal wywodzący się ze sceny grime czy Lilly Allen pierwsza gwiazda epoki MySpace. Te dzieciaki miały w nosie panujące mody i masową publiczność, nie były produktem wielkich korporacji, tylko forsowały własny przekaz i styl muzyczny. Jednocześnie ich karierę, która zaczynała się pasmem sukcesów, a potem w miarę dorastania coraz bardziej się komplikowała, z zapartym tchem śledziły media, nadając każdej kolejne płycie wyjątkowo znacznie.

Niektórzy tę rolę femme fatale brytyjskiej muzyki przepłacili zdrowiem, jak Amy Winehouse czy Peter Doherty. Na szczęście dla Skinnera ceną były nieco słabsze ostatnie albumy The Streets - "The Hardest Way to Make an Easy Living", na którym zaczął zdradzać ciemne strony swojej kariery oraz tegoroczny "Everything Is Borrowed", na którym uderzył w pompatyczny ton przyjaźni, duchowości, przeznaczenia. Jednocześnie jego twórczość nabrała bardziej profesjonalnego charakteru, a on sam zaczął myśleć nad zmianą nazwy swojego projektu i poszerzeniu pola swojej działaności muzycznej. Na szczęście na żywo Skinner to podobno wciąż prawdziwy dynamit - więc może to jeszcze nie czas na emeryturę tego 30-latka, który osiągnął w życiu już prawie wszystko.

Reklama

Koncert "The Streets: 4 listopada, Klub "Stodoła" w Warszawie, godz. 20.00