Jacek Skolimowski: Kilka lat temu w zarzekałeś się w wywiadach, że nikt nie gra już w Stanach dobrego rocka. Nadal podtrzymujesz tę opinię?
Dave Wyndorf: Tak, chociaż nie chodziło mi o krytykowanie młodych zespołów, ale zwrócenie uwagi na to, że od lat nie ma w USA klimatu do grania tej muzyki. Od czasu debiutu The White Stripes, który do dziś jest jednym z moich ulubionych bandów, nie słyszałem niczego ciekawego. Za to wciąż robią na mnie wrażenie zespoły z innych krajów - Wolfmother z Australii czy The Hives ze Szwecji. Kiedy porównam ich na przykład z My Chemical Romance, nie mam wątpliwości, kto ma większą frajdę z grania.

Reklama

Z czego wynika ten kryzys w muzyce rockowej?
Rock’n’roll narodził się w latach 50., kiedy zaczęła kwitnąć tzw. kultura młodzieżowa i przemysł rozrywkowy. Dzieciaki dostawały pieniądze od rodziców i mogły je wydawać na zabawę. Przed wojną nie było takiego dobrobytu ani szerokiej grupy społecznej, która mogła wieść tak beztroski tryb życia. Muzyka najlepiej oddawała tego ducha - najpierw czarny blues, a potem rock’n’roll, który opowiadał o szybkim życiu, uprawianiu seksu, pięknych dziewczynach. W latach 60. dominującym tematem stała się polityka, rock stracił niewinność. Muzyka ta rozwijała się jeszcze do połowy lat 70., od tamtego czasu nie ma już nic nowego do zaoferowania. Obecnie rolę komentowania rzeczywistości przejął hip-hop.

Czyli rock’n’roll w miarę upływu czasu i rozwoju stracił rewolucyjną moc?
Powiedziałbym nawet, że przeszedł zawał serca. (śmiech) W obecnych czasach wydaje mi się, że jest to przede wszystkim efekt rozwoju technologicznego, który pozbawił nasze życie pewnej magii. W praktyce chodzi o to, że dzięki komórkom i internetowi dostęp do informacji jest ogromny, ludzie nie szukają więc odpowiedzi na pytania w sztuce, tylko zaglądają do internetu.

A jak ty w takim razie możesz wytłumaczyć wasz sukces w połowie lat 90., kiedy dzięki teledyskom z roznegliżowanymi dziewczynami nagle z niezależnego zespołu staliście się megagwiazdami?
To był nasz wielki rockandrollowy szwindel. (śmiech) Po sukcesie albumu "Dopes to Infinity", który wydaliśmy już w dużej wytwórn,i przyszedł do nas koleś z wielkim cygarem w zębach i spytał, czy chcemy osiągnąć jeszcze więcej. Sprzedaliśmy wtedy około 200 tysięcy płyty, więc nie wyobrażałem sobie, co może być lepszego. Wtedy on powiedział: "potrzebujecie kasy i cycków". Tak nam się spodobał ten pomysł, że pojechaliśmy do Las Vegas i zrobiliśmy teledysk w konwencji hiphopowej. Chcieliśmy w ten sposób wyśmiać tę nową modę i zdystansować się wobec image’u prawdziwego rockowego zespołu, z którego już dawno wyrośliśmy. I rzeczywiście, odnieśliśmy jeszcze większy sukces, to było zabawne doświadczenie.

Reklama

Tamte czasy świetności macie już jednak dawno za sobą, obecnie wydajecie dla niemieckiej wytwórni SPV. Cieżko było wrócić na ziemię?
Decyzja o odejściu z koncernu była świadoma. Podjęliśmy ją, gdy rozpoczynała się epoka cyfrowej dystrybucji, na którą rynek muzyczny nie był jeszcze przygotowany. Okazało się, że pieniądze, które gwarantował nam kontrakt, zaczęły iść na reklamę, teledyski, a sprzedaż płyt nie była już w stanie pokryć tych kosztów. Kiedy obwieściliśmy szefom firmy, że "spadamy stąd", ostrzegali nas, że będziemy tego jeszcze żałowali. Tymczasem prędko znaleźliśmy wydawcę w Europie, który nie wywierał na nas żadnej presji i oferował prawie sto procent dochodów z tantiemów. Tylko sami musieliśmy pracować nad promocją, grając bez końca trasy na całym świecie.

Podobno nie wytrzymałeś takiego tempa?
Ryzyko zawodowe. Rzeczywiście graliśmy masę koncertów, większość czasu spędzaliśmy w pociągach albo w samolotach, podróżując z Europy do Ameryki, potem do Australii i z powrotem do Europy. Powoli zaczęło mi brakować siły, miałem kłopoty ze spaniem i w ogóle zrobiło się dosyć ostro. Poszedłem do lekarza, który przepisał mi jakieś tabletki na sen i problem minął. Do czasu, kiedy odkryłem, że jestem od nich uzależniony. Kiedy byłem bliski śmierci z wyczerpania, trafiłem wreszcie na terapię i wszyscy musieliśmy przystopować na jakiś czas.

Wygląda jednak na to, że po ubiegłorocznym albumie "4-Way Diablo" wracacie do gry i ruszacie na pierwszą trasę od kilku lat?
Tak, ale tym razem obejmie tylko Europę i potrwa kilka tygodni. Mój lekarz na razie nie pozwolił mi na więcej. Zresztą nie wiem, czy jest w ogóle sens znów porywać się na Amerykę, wszyscy mi to odradzają. Poza kilkoma dużymi miastami, ludzie nie są zainteresowani muzyką. Wolą iść do baru i pogadać niż wybrać się na dobry rockowy koncert.

Monster Magnet
15.11, Stodoła, Warszawa