Pocałunek śmierci

Dobry producent jest na wagę złota. Jak kucharz, który dostaje do dyspozycji produkty, czasem nie pierwszej świeżości, i musi z nich przygotować danie, które wszystkim będzie smakowało. Jak jubiler, który dostaje diament do oszlifowania. Częściej szkiełko, ale tak czy owak musi sprawić, że błyskotka spodoba się ludziom.

Reklama

Spector to jedna z najważniejszych postaci w historii muzyki popularnej. Zawdzięczamy mu brzmienie lat 60., rewolucyjną jak na tamte czasy technikę nagraniową, nazwaną przez samego twórcę ścianą dźwięku. Amerykanin zwykłe piosenki wzbogacał quasi-klasyczną orkiestracją, często złożoną z wielu warstw instrumentów grających unisono, dla wzbogacenia potęgi brzmienia. Dużo było pogłosu, dużo wszystkiego. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że Spector nagrywał "na bogato", on nazywał to "małymi symfoniami dla dzieciaków". Jego produkcje lepiej niż konkurencji sprawdzały się na antenie radiowej i w szafach grających, a stąd już krótka droga na szczyty list przebojów. Oczywiście łaska publiczności na pstrym koniu jeździ, a popkultura nie znosi rutyny, więc po kilku latach moda na ścianę dźwięku minęła i Spector jeszcze przed trzydziestką został odesłany na emeryturę. Ale potrafił wymyślić się na nowo i nieraz powrócić w chwale, by wymienić tylko "Let It Be" Beatlesów czy "Imagine" Johna Lennona.

U progu nowego milenium wciąż był aktywny zawodowo. W planach miał sesję z The Vines, gdy 3 lutego 2003 r. do bramy jego kalifornijskiej posiadłości zastukała policja. W domu znaleziono zwłoki aktorki Lany Clarkson, która według zeznań gospodarza, "pocałowała lufę rewolweru i zastrzeliła się przez przypadek". Śledczy mu nie uwierzyli, 69-letni dziś Spector stanął przed sądem. Producentowi nie pomogła mroczna przeszłość - maltretowanie pierwszej żony i obsesja na punkcie broni palnej. Legenda głosi, że swojego czasu zatrudniał goryli, którzy mieli chronić... innych przed wybuchami jego gniewu. Szkoda, że takiego ochroniarza nie miał przy sobie tej feralnej nocy przed sześciu laty.

Reklama

Ma być git

"Producent dba o to, żeby wszystko było git. Ma decydujący, głos, dotyczy to nie tylko spraw technicznych, brzmieniowych, ale również kwestii artystycznych i estetycznych" - mówi DZIENNIKOWI Bogdan Kondracki, znany ze współpracy m.in. z Marylą Rodowicz czy Anią Dąbrowską. Przyznaje, że ma w studiu wielką władzę, ale też ciąży na nim olbrzymia odpowiedzialność. "Jeżeli wykonawca odnosi sukces, to jest to zasługa wykonawcy. Jeżeli płyta robi klapę, wini się nas".

"Musimy jednocześnie być nauczycielem, współtwórcą, wizjonerem, pomocą techniczną... A głównym naszym zadaniem jest wydobycie z artysty wszystkiego, co najlepsze, a że muzycy bywają różni, praca z nimi wymaga stosowania różnych metod" - uważa sir George Martin, który na produkcji... no, może nie zjadł zębów, ale stracił słuch. "To nic miłego, ale musiałem zapłacić swoją cenę za spędzenie zbyt wielu godzin na słuchaniu za głośnej muzyki rockowej".

Reklama

Martin, zasłużenie zwany piątym beatlesem, nie miał wielkiego doświadczenia z muzyką pop, gdy czwórka z Liverpoolu trafiła pod jego opiekę. Wcześniej nagrywał głównie komików i orkiestry radiowe. Zaskakujący humor na płytach The Beatles i bezprecedensowe wówczas połączenie popu z muzyką klasyczną to właśnie jego zasługa.

Producentów muzycznych nie rozlicza się z metod, ale z wyników. Dlatego w branży krążą legendy o psychopatach, którzy terroryzują wykonawców w studiu, każąc im setki razy powtarzać kilka nut, aż do uzyskania pożądanego efektu, albo wzywając wokalistów przed mikrofon o trzeciej nad ranem, bo wtedy barwa głosu jest najciekawsza. Są i tacy, którzy usuwają się w cień, pozwalając zespołowi na rozwinięcie skrzydeł. Interweniują tylko wtedy, kiedy sytuacja tego wymaga. Tę drugą metodę pracy stosuje ponoć Rick Rubin. Pomaga artystom w doborze repertuaru, popycha w odpowiednim kierunku, a potem już tylko, z rzadka zaglądając do studia, pilnuje, czy wszystko idzie zgodnie z planem. Zabiera głos tylko wtedy, kiedy uważa, że musi. Jak w 1990 r., gdy wytwórnia płytowa podesłała mu do studia niesforne dzieciaki z Red Hot Chili Peppers. W ręce wpadł mu zeszyt z wierszami Anthony’ego Kiedisa, wokalisty grupy, i szczególnie spodobał mu się prosty i szczery tekst o samotności, narkotykach, potrzebie miłości. Usłyszał jednak, że nic z tego nie będzie. "To w ogóle nie jest funky, my takich rzeczy nie nagrywamy" - opierał się wokalista. A kiedy już się poddał, powstała ballada "Under the Bridge", która uczyniła z Red Hot Chili Peppers gwiazdy światowego formatu. Piosenka promowała album "Blood Sugar Sex Magik" - ten tytuł to też zasługa Rubina. Uparł się przy nim, choć piosenkę tytułową sam wcześniej odrzucił.

Wskazówka na czerwonym

Pierwsze urządzenie pozwalające na rejestrowanie i odtwarzanie dźwięku zostało opatentowane przez Thomasa Alvę Edisona 132 lata temu, na dwa lata przed żarówką. Kilkanaście lat później w sprzedaży pojawiły się pierwsze płyty, a co za tym idzie, pierwsze gwiazdy muzyki pop - choć wówczas, co zrozumiałe - z repertuarem jeszcze z poprzedniej epoki, a więc operowym i operetkowym. Jako że sztuka rejestracji dźwięku była ledwie raczkującą sztuczką, ludzie, którzy się tym zajmowali, skupiali się głównie na tym, by wszystkie instrumenty były w miarę słyszalne. Czasy muzycznych producentów, wizjonerów takich jak Phil Spector, nadeszły wraz z narodzinami rock and rolla.

Za datę graniczną można uznać 12 kwietnia 1954 r. Tego dnia Bill Haley, nieźle zapowiadający się gitarzysta i śpiewak, spóźnił się do studia nagraniowego. A że kolejka rządnych sławy kolegów po fachu już się niecierpliwiła, Haleyowi pozwolono zarejestrować tylko jeden utwór, przewidziany na stronę A nowego singla kompozycję "13 Women". Uwinął się błyskawicznie, więc udało mu się ubłagać właściciela studia, by kwadrans, który pozostał do końca sesji, przeznaczyć na próbę nagrania kolejnej piosenki. Akompaniujący mu zespół The Comets stanął na wysokości zadania, Billowi też świetnie poszło - tylko inżynier dźwięku w tym pośpiechu nie zapanował nad sprzętem. Wskazówki wszystkich studyjnych przyrządów wychyliły się niebezpiecznie w prawo, na zakazane czerwone pole, co oznaczało, że dźwięk będzie przesterowany. Katastrofa. No, prawie... Bo gdy singel trafił do sprzedaży, publiczność zignorowała stronę A, szalejąc na punkcie przybrudzonego, niegrzecznego brzmienia "Rock Around the Clock". Na punkcie rocka.

I tu dochodzimy do podstawowej różnicy pomiędzy inżynierem dźwięku a producentem muzycznym z prawdziwego zdarzenia. Ten pierwszy dba o to, by wskazówka nigdy nie wchodziła na czerwone pole, za to mu płacą. Ten drugi celowo przesteruje dźwięk i pozwoli wskaźnikom harcować po zakazanym, czerwonym terytorium, żeby sprawdzić, jaki to może dać efekt artystyczny. Ryzykuje znacznie więcej, ale jeśli mu się powiedzie - dużo więcej mu zapłacą.

Gdy za Philem Spectorem zatrzasnęła się krata aresztu, skończyła się pewna epoka. Wstydliwie zgasł kolejny rockandrollowy mit. Spectora cudotwórcy już nie ma, nawet jeśli dotrwa do końca kary, wyjdzie na wolność jako sędziwy, 87-letni starzec. Nie nagra żadnej nowej płyty, nie zrobi z nikogo gwiazdy. Ale choć okazał się zwykłym, ułomnym człowiekiem, źle by się stało, gdybyśmy jego ścianę dźwięku od dzisiaj postrzegali tylko z perspektywy więziennego muru.