Speech Debelle "Speech Therapy"
wyd. Big Dada 2009
Ocena: 4/6
---
Reklama
Lady Sovereign "Jigsaw"
Reklama
wyd. Midget Records 2009
Ocena 5/6

p

Płyta „Speech Therapy” tej pierwszej przypomina nieco ostatnią płytę The Streets. Podobnie jak Mike Skinner, Debelle postawiła na bardziej refleksyjny i wyciszony grime. Powiewy delikatnej sekcji smyczkowej nie są tu rzadkością, a w głosie młodej raperki, mimo charyzmy i zacietrzewienia, brak męczącej pozy twardzielki. Tak jak w„Bad Boy”, w którym hiphopowa ballada podszyta sekcją rytmiczną kojarzącą się z The Roots rozwija się bez wysiłku w drum’n’basową piosenkę, choć brzmi to dość ambiwalentnie. Ale właśnie znakiem firmowym Debelle jest łączenie przeciwieństw – surowych bębnów z samplami harfy i eterycznych dzwoneczków pobrzękujących echami pozytywkowej muzyki Erika Satiego („Better Days” z gościnnym udziałem Micachu). Podobny schemat obowiązuje w większości kawałków – zmienia się w nich głównie ów „sofciarski” element – czasem są to szczebiocące radośnie stada klarnetów („The Key”), czasem lewo muskana gitara akustyczna (afrobitowe „Searching”), a innym razem elektryczne pianino Rhodesa tulące się do przyjaznego wokalu Debelle. O dziwo, ten schemat sprawdza się wyjątkowo dobrze. W efekcie powstaje subtelna, acz niepozbawiona pazura muzyka.

O ile Debelle w dzieciństwie bawiła się zapewne kucykami z rodziny My Little Pony, to Lady Sovereign na pewno biła kolegów w przedszkolu. To zdecydowanie bardziej cyfrowa i zawadiacka odmiana kobiecego grime’u. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, Lady Sov dojrzała – najlepiej słychać to w kawałku „Food Play”. Jej wokal brzmi tu chwilami seksownie niczym Missy Elliot w wyuzdanym klasyku „Work It” sprzed siedmiu lat. Słychać też, że nie wstydzi się fascynacji innymi koleżankami po fachu – M.I.A. (mocno taneczny „I Got The Goods”) czy Peaches („Let’s Be Mates”) – ale to zacne wzorce, więc nie ma się co czepiać. Kiedy słucham refrenu „Guitar”, to nie mam wątpliwości, że młoda raperka nie chce być księżniczką grime’u – ona nią właśnie została. To jeden z najlepszych albumów z działki hip-hopu i grime’u, jakie słyszałem w ciągu ostatnich kliku miesięcy. Na uwagę zasługują bity skrzące się taką liczbą pomysłów, soczystych syntezatorowych riffów i chwytliwych refrenów, że wystarczyłoby ich na kilka albumów. Najważniejsze że w tym aranżacyjnym gąszczu Sov nie zgubiła energii – nawet w spokojniejszych numerach („Jigsaw”) potrafi trzymać słuchacza za twarz.

Reklama

Po ogromnym sukcesie debiutanckiego „Public Warning” po obu stronach oceanu 23-letnia Lady Sov wycofała się z rozpędzonej machiny show-biznesu i zrobiła sobie przerwę. Nie zdecydowała się też na nagrywanie nowego albumu z producenckimi gwiazdami i zamiast tego znowu zaufała swojemu sprawdzonemu kompanowi Medasynowi. Nie mogła zrobić nic lepszego. Fakt ten pozwala też wierzyć, że Sov szczęśliwie ma instynkt samozachowawczy i nagra jeszcze niejeden świetny album. Panowie! Bierzcie się do roboty!