Joe Strummer: Niepisana przyszłość
(Joe Strummer: The Future Is Unwritten)
Wielka Brytania/Irlandia 2006; reżyseria: Julien Temple; czas: 120 min;
dystrybucja: Gutek Film
Reklama

_____________________________________________________________________________

Reklama

Taki efekt udało się osiągnąć w dużej mierze dzięki archiwalnym taśmom z audycjami radiowymi, które Joe Strummer nagrywał dla BBC. Jego głos stanowi główną narrację filmu, towarzyszy nam od początku do końca. Ta eteryczna, ulotna, „niewidzialna” obecność pozwala stanąć bliżej bohatera, wejść w obręb jego świata, osobistych zwierzeń i refleksji. Przypomina także, zwłaszcza gdy o Strummerze opowiadają jego bliscy i przyjaciele, że muzyka nie ma już wśród nas i został tylko ten głos jak przekaz z zaświatów.

Głos Joe Strummera – kiedy mówi, kiedy śpiewa, kiedy krzyczy – to największa siła dokumentu Juliena Temple’a. W bardzo mocnej i zapadającej w pamięć otwierającej film czarno-białej sekwencji, gdy wokalista w studio śpiewa jeden z wielkich przebojów The Clash „White Riot”, słyszymy tylko jego wściekły, energetyczny wokal bez podkładu muzycznego: nagi, surowy, prawdziwy. To wrażenie niczym nieprzysłoniętej prawdy towarzyszyć nam będzie jeszcze w kilku momentach „Niepisanej przyszłości”.

Fanów The Clash i jego charyzmatycznego lidera zachwycą przede wszystkim archiwalia – unikalne zdjęcia, prawdziwe rarytasy z początków działalności zespołu oraz pierwszego składu Strummer: 101’ers. Julien Temple, mocno związany z zespołami brytyjskiej sceny punkowej (w końcu to on jest autorem najsłynniejszego filmu o Sex Pistols „The Great Rock’n’Roll Swindle”), sam przed laty rejestrował próby i pierwsze występy Clashów. Teraz wygrzebane z prywatnego archiwum reżysera dobrze służą filmowi. Podobnie jak 8-milimetrowe taśmy z dzieciństwa Joe Strummera, a właściwie syna angielskiego dyplomaty Johna Grahama Mellora, nazywanego przez niektórych „małym, krzykliwym dupkiem”.

Podobać się może także pomysł na oddanie hołdu wokaliście poprzez zgromadzenie wokół ognisk w różnych miejscach od Londynu po Nowy Jork jego przyjaciół z czasów squoterskich, kolegów z grupy, rozmaitych muzyków, byłych narzeczonych i innych znajomych. Joe Strummer w ostatnich latach przed śmiercią niestrudzenie organizował takie muzyczne spotkania przy ogniu, w duchu dawnego Glastonbury, więc wydaje się logiczne, by przyjaciele żegnali go w takim właśnie anturażu. Natomiast zupełnie niekoniecznym dodatkiem do całości są wypowiedzi rozmaitych celebrytów, którzy opowiadają o swojej fascynacji The Clash bądź o rozmaitych spotkaniach z liderem tej kapeli. I o ile jeszcze np. Bono ma coś w miarę ciekawego do powiedzenia o walorach edukacyjnych, jakie miały dla nastolatka z Dublina teksty piosenek Strummera, z których dowiadywał się, kto to sandiniści i gdzie leży Nikaragua, to ściągnięty prosto z planu „Piratów z Karaibów” Johnny Depp wydaje się wciśnięty jedynie w imię czysto marketingowych pobudek. A powiedzmy sobie szczerze, że tego typu niskie zabiegi nie były czymś, co lewicujący, kontrkulturowy i zawsze zbuntowany Joe Strummer lubił najbardziej. Widocznie ideały gasną jeszcze szybciej niż rozpalone tylko na chwilę ogniska.