Kasabian
West Ryder Pauper Lunatic Asylum
Sony
Ocena: 5/6
_________________________________________________________________________
Szczerze mówiąc, nie obiecywałem sobie zbyt wiele po trzeciej płycie Kasabiana, po tym jak ich poprzedni album okazał się nudnawym kisielem ledwo przypominającym żwawy debiut sprzed pięciu lat. Ale i czasy nie były wtedy najlepsze dla zespołu borykającego się z wewnętrznymi tarciami – ze składu odszedł jeden z głównych kompozytorów gitarzysta Christopher Karloff. Okazuje się jednak, że nie był aż tak istotny, bo nowy album – „West Ryder Pauper Lunatic Asylum” to najbardziej dojrzały i zróżnicowany album zespołu z Leicester.
Przed jego wydaniem członkowie zespołu zapowiadali w wywiadach: „na razie wiemy, że chcielibyśmy, żeby na trzeciej płycie znalazły się odniesienia do wczesnej twórczości Pink Floyd – tej z czasów Syda Barretta”. Ile zostało z tych zapowiedzi? Tylko trochę – i bardzo dobrze, bo kto chciałby słuchać kolejnej kapeli próbującej podrobić niepodrabialne. Nawiązania owszem są, ale bardzo subtelne – bardziej chodzi tu o ducha niczym nieskrępowanej wyobraźni i rockowej psychodelii lat 60. Zamykający płytę „Happiness” natychmiast budzi skojarzenia z utworem „Brain Damage” z klasycznego albumu Floydów „The Dark Side Of The Moon”, za sprawą wokalu przypominającego Rogera Watersa i soulowych chórków. Podobnie jak w singlowym „Fire”, który z wokalnego hołdu złożonego Jimowi Morrisonowi w refrenie rozwija się w festiwalowego potwora idealnego do skandowania.
Na „West Ryder Pauper Lunatic Asylum” muzycy z Kasabian pozwolili sobie na znacznie więcej wolności. Co prawda kręgosłupem brzmienia dalej są masywne rockowe numery podparte agresywną elektroniką, nieodparcie kojarzące się z pomrukiwaniem wściekłego dobermana (posłuchajcie tylko kawałka o wdzięcznym tytule „Vlad Impaler”...) i łatwo wpadające w ucho refreny, ale sporo tu wycieczek w zupełnie niespodziewane rejony. Oprócz wspomnianej dozy psychodelii nowością są też ballady.
Grupa nagrała nawet typową pościelówkę! „Ladies And Gentelman” z gitarą wyjętą żywcem z tematu przewodniego do „Twin Peaks” i romantycznym wokalem to ostatnia rzecz, której spodziewałbym się po twórcach „Reason Treason”. Zespół zaprosił też do współpracy wokalistkę – piękną Rosarię Dawson (pamiętacie ją na pewno z ostrych ról m.in. w „Sin City” i „Death Proof”) w westernowym „West Ryder Silver Bullet”. Co prawda aktorka pojawia się jedynie w drugoplanowych chórkach, ale za to są to wyjątkowo stylowe, można by rzec „tarantinowskie” chórki – jak cały zresztą numer – zawadiacki i utytłany w amerykańskiej tradycji – od westernowych, rozedrganych gitar po bluesowe zagrywki.
Skąd ten nagły zwrot ku innym brzmieniom? Wiele wyjaśnia zatrudnienie Daniela Nakamury znanego bardziej jako Dan The Automator – genialnego producenta, który jest odpowiedzialny m.in. za sukces pierwszej płyty Gorillaz. Choć w pierwszym momencie jego wybór może wydać się dziwny, wszak znany jest bardziej jako spec od eksperymentalnego hip-hopu i elektroniki niż rocka, to wydaje się, że jego eklektyczne podejście do materiału wyszło zespołowi na dobre.
I choć z pewnością nie jest to album dekady, jak szumnie określił swoje najnowsze dzieło gitarzysta zespołu Serge Pizzorno, to jedna z najlepszych płyt w działce britpopowych pogrobowców.