GONNA SEE MY FRIEND

Eddie: Ta piosenka powstała w maleńkim pokoju, w którym spałem z resztą zespołu. Nie chciałem hałasować, więc pracowałem na przenośnym rejestratorze, mikroskopijnej maszynie perkusyjnej i gitarze. Nie wiem, jak mi się to udało, ale pracując na sprzęcie wielkości iPhone’a, uzyskałem naprawdę surowe, garażowe brzmienie w klimacie The Kinks. O trzeciej nad ranem poszedłem przesłuchać ten numer do swojego samochodu i okazało się, że jest naprawdę głośny. To naprawdę ciekawe, że możesz nagrać jakiś numer po cichutku, nie budząc nikogo, a za chwilę okazuje się, że to potwór. Na żywo wypada jeszcze lepiej!

Reklama

Matt: Nasza demówka miała właśnie taki dziki charakter, kojarzący się z The Stooges albo Captain Beefheart. Chcieliśmy zachować ten klimat. To nasz garażowy numer z nowej płyty.

Mike: A mnie ten kawałek kojarzy się z The New York Dolls. Właśnie takie brzmienie gitary chciałem uzyskać. To czysta zabawa.

Jeff: W pewnym sensie wracamy tu do swoich korzeni. Gdy nagrywaliśmy „Gonna See My Friend”, czułem się, jakbyśmy tworzyli swój pierwszy grunge’owy kawałek.

Reklama

Stone: Ja traktowałem ten kawałek jak kompozycję Mudhoney. Ona ma podobną strukturę do ich utworów. Jest tu ta sama „przegięta energia”. Posłuchajcie tylko tych potężnych, masywnych bębnów.

Eddie: Nie wspominając o tym, że tkwi w nim pewien liryczny haczyk. Podobnie jak w utworze „Waiting for My Man” autorstwa Velvet Underground tekst naszej piosenki „Zobaczę niebawem swojego przyjaciela, wszystko będzie dobrze” sprawia, że wielu ludzi traktuje go jako opowieść o spotkaniu z narkotykowym dilerem. A tak naprawdę jest zupełnie inaczej – to piosenka o tym, jak przyjaźń może zastąpić narkotyki.

Reklama

GOT SOME

Matt: To kawałek Jeffa, który powstał we wczesnej fazie tworzenia płyty. Już wtedy czuliśmy, że jest bardzo chwytliwy i że będzie świetnie brzmiał z wokalami, dlatego niewiele się w nim zmieniło w stosunku do wersji demo.

Mike: Dla mnie to utwór trochę w stylu New Wave, za sprawą tych gitarowych akordów staccato.

Stone: Bardzo spodobał mi się, że Matt gra tam bardzo prosty beat rodem z nagrań The Police. Wcześniej tak nie graliśmy, więc ten bardzo pierwotny rodzaj energii mi odpowiadał. Ten numer zdecydowanie ma w sobie wiele z ducha lat 80. Myślę tu na przykład o Devo.

Jeff: To zabawne, ale sądziłem, że akurat ten numer mojego autorstwa nie zostanie umieszczony ostatecznie na płycie – właśnie ze względu na ten charakter. Ale w trakcie prac nad albumem udało się go nam „utwardzić” i okazało się, że wszyscy go lubimy. Zresztą jak tylko Ed zaczął go śpiewać, wiedzieliśmy, że to pewniak.

Eddie: „Got Some” jest o narkotykowym dilu, tyle że w tym wypadku narkotykiem jest stara dobra rockandrollowa piosenka. Mówimy w niej: „Jeśli chcesz kawałka, który wprawi cię w dobry humor, to mamy dla ciebie właśnie coś takiego”. To prosta kompozycja, ale bardzo się ekscytuję, kiedy ją śpiewam. Właściwie to ja się bardzo łatwo ekscytuję (śmiech).

THE FIXER

Jeff: W tym utworze początkowo mieliśmy kłopot ze zbyt popową zwrotką, z której później uczyniliśmy chwytliwy refren. Ale siłą napędową jest niewiarygodnie chwytliwy riff gitarowy.

Eddie: Ten kawałek powstawał trochę obok mnie, więc później musiałem trochę popracować nad aranżem. Pamiętam, że w pewnym momencie wszyscy go grali, a ja zrobiłem sobie przerwę i pobiegłem po piwo. Gdy wychodziłem, w głowie zakiełkowała mi melodia, a kiedy wracałem, już ją podśpiewywałem. To oczywiście brzmi bardzo łatwo, ale oni komponują naprawdę skomplikowane rzeczy i wpasowanie się w aranż często bywa naprawdę trudne.

Stone: Kiedy wróciliśmy następnego dnia do studia, okazało się, że Ed siedzi nad tym kawałkiem i go przearanżowuje. Usłyszeliśmy piękny tekst o miłości, która zmienia ludzi, pcha ich ku byciu lepszymi i wiedzieliśmy że „The Fixer” właśnie dojrzał do tego, żeby również trafić na płytę.

JOHNNY GUITAR

Eddie: Ta trzyczęściowa piosenka powstała podczas sesji w Montanie w listopadzie ubiegłego roku. Chłopaki od razu się w nią wgryźli.

Stone: Uderzyło mnie, jak ciekawie współgra tu rytm perkusji i głos Eddiego. W tej piosence słowa są jedną wielką kanonadą i sporo tu językowych łamańców. Ed brzmi tu zupełnie inaczej niż zwykle – przypomina Elvisa Costello.

Eddie: Był taki moment, że zespół grał ten numer, a ja udałem się do toalety, która była przyozdobiona starymi okładkami płyt przyklejonymi do ogromnej płyty pilśniowej stojącej tuż obok pisuaru. Na wysokości moich oczu odkryłem nagle płytę Johnny’ego „Guitara” Watsona – facet był jak połączenie Barry’ego White’a i Buddy’ego Guya. Z jego okładek zerkały piękne, interesujące kobiety i Johnny zapewne nie należał do świętoszków. I wtedy wymyśliłem postać chłopca, który zastanawia się, dlaczego ta dziewczyna z okładki zgadza się być jedną z wielu dziewczyn Johnny’ego, skoro może być tą moją jedyną?

Jeff: Każdy z nas spędził mnóstwo czasu przed tym pisuarem...

Matt: Czasem najlepsze pomysły nawiedzają mnie w kiblu.

JUST BREATHE

Eddie: Kiedyś siedziałem w małym pokoju, w którym były otwarte okna i bliżej nieokreślone emocje mnie nawiedziły. Nie wiedziałem, co to było, ale byłem pewny, że chcę napisać coś prostego, żeby spróbować to określić. Początkowy riff to ta sama zagrywka, której użyłem w jednej z piosenek skomponowanych na potrzeby ścieżki dźwiękowej do filmu „Into the Wild”. Dziesięć minut później piosenka była gotowa i więcej o niej nie myślałem. Resztą zajął się zespół.

Matt: „Just Breath” to specyficzny utwór. Z jednej strony ma bardzo rozbudowany, wręcz orkiestrowy aranż, a z drugiej to cały czas bardzo intymna piosenka, do której słuchacz może się odnieść. Aranżem zajął się Brendan. To on poukładał te wszystkie smyki i waltornie w taki sposób, że brzmią potężnie, ale nie przytłaczają swoją mocą.

Jeff: Słuchanie tych waltorniowych partii sprawiło mi sporo frajdy. Ten numer zawsze miał dla mnie w sobie coś z Beach Boysów.

Mike: No i bas też siedzi w klimacie Beach Boysów, nie wspominając o wysokich partiach wokalu i chórkach kojarzących się z tamtymi czasami.

Eddie: To piosenka opowiadająca o najszczęśliwszych momentach naszego życia, które przegapiamy w pędzie codziennego życia. A ja chcę się na chwilę zatrzymać, zagłębić się w totalnej ciszy, żeby usłyszeć swój własny oddech – bez tego ciągłego gadania.

AMONGST THE WAVES

Matt: Ten klasyczny pearljamowy utwór napisał Stone. Zaczyna się spokojnie, by pod koniec eksplodować. To świetny przykład tego, jak nasz zespół potrafi dynamicznie grać. Jest tu też naprawdę świetna solówka gitarowa. Ten numer ma w sobie wszystko, czego ludzie od nas oczekują.

Stone: Zgadzam się – ten kawałek nie mógł być lepszy.

Mike: Jeśli chodzi o słowa, to ten utwór przypomina mi deskę do przybrzeżnego surfingu. Od dwóch lat uprawiam ten sport i dokładnie wiem, jakie to uczucie fizycznie znajdować się wśród fal – być w wodzie, obserwować delfiny i czuć potęgę żywiołu. Za każdym razem kiedy przykrywa mnie fala, czuję się, jakbym narodził się na nowo. Wychodzę po godzinie z wody i moje życie jest zupełnie odmienione. Tym właśnie jest dla mnie „Amongst the Waves”.

Eddie: Kiedy słuchałem wersji instrumentalnej tego utworu, wiedziałem, że łatwo mnie zainspiruje, ale szukałem określenia tej ulotnej emocji pojawiającej się w refrenie. Tego wznoszącego prądu. No i właśnie „falowanie” jest najlepszym jej określeniem. Falowanie to podstawa wszystkiego – przecież jedyną stałą rzeczą na świecie jest ciągła zmiana. Wszystko nieustannie faluje. Czasem jest źle, a czasem dobrze i trzeba doceniać te dobre momenty. Ostatnio rozmawiałem z kolegą, który też zajmuje się pisaniem piosenek. Powiedział mi interesującą rzecz: „Nigdy nie piszę piosenek o tych dobrych momentach, kiedy jestem szczęśliwy. Jestem za bardzo pochłonięty tym szczęściem, żeby poświęcać czas na komponowanie”. Tak więc pamiętajcie: gdy jest dobrze – świętujcie!

UNTHOUGHT KNOWN

Matt: Tutaj wszystko opiera się na crescendo – kolejne części piosenki narastają i rozładowują się. Pełno to szczytów i dolin.

Stone: Uwielbiam końcówkę tego utworu, kiedy Ed śpiewa „Żyj marzeniami drugiego człowieka, a nie będziesz jego rywalem”. Myślę, że to fraza, która świetnie się odnosi do nas jako do zespołu. Przez te wszystkie lata nauczyliśmy się czerpać przyjemność z odkrywania wzajemnych pomysłów. Zamiast walczyć ze swoim ego, wznosimy się ponad indywidualne ambicje. Kiedyś chciałem głównie forsować swoje pomysły i kompozycje. Dziś w równym stopniu zastanawiam się, jak inspirować kolegów.

SUPERSONIC

Stone: To bardzo wczesna kompozycja, która powstała ponad dwa lata temu na samym początku tworzenia tego albumu. Do ostatniej minuty nie miałem pomysłu na zwrotkę, ale szczęśliwie się udało, bo to jeden z moich ulubionych kawałków.

Eddie: To jest piosenka mówiąca o sile muzyki. O życiu z regulatorem głośności odkręconym na maksa. O uzależnieniu od głośnych dźwięków. Nie ma tu wyrafinowanych tekstów, ale przecież nie zawsze piosenka musi traktować o jakichś fundamentalnych prawdach. Zresztą ważne piosenki często takimi się nie wydają na pierwszy rzut oka. Nie zdawałem sobie sprawy, o czym tak naprawdę jest „Cortez the Killer” Neila Younga, zanim nie skończyłem dwudziestu lat.

Mike: Ta piosenka ma w sobie sporo z ducha Ramonesów i trochę szaleństwa i ciężkości Led Zeppelin. W środku jest też fajny riff w stylu Black Sabbath. Myślę, że ludzie odpłyną, kiedy usłyszą ten numer podczas występów na żywo.

Matt: No i jest tu takie bardzo dziwne gitarowe solo, brzmiące, jakby ktoś grał je od tyłu.

SPEED OF SOUND

Jeff: To ostatnia piosenka, którą nagraliśmy w Atlancie tuż przed etapem miksowania. Ed przyniósł ją na swoim rejestratorze i praca nad nią przebiegła superszybko. To przepiękna miłosna pieśń.

Eddie: Napisałem kilka piosenek wspólnie z Ronniem Woodem na jego album. Pewnej nocy chciałem napisać dla niego piosenkę, która nawiązywałaby trochę do stylu Toma Waitsa. Wiesz – samotny gość w barze nad ranem. To pasowałoby idealnie to melancholijnego głosu Ronniego, brzmiącego jak mieszanka Keitha Richardsa i Boba Dylana. Skomponowanie tego numeru zajęło mi trzy godziny i bardzo mi się on podobał, ale niestety nie pasował do reszty piosenek albumu Ronniego. Postanowiłem więc jeszcze popracować nad tym utworem i wspólnie z Brendanem zmieniliśmy go z prostej kompozycji na głos i gitarę w rozbudowany brzmieniowy krajobraz.

Matt: Tu też słychać echa Beach Boysów – jest piękna melodia i nawet dzwoneczki odzywają się tu i ówdzie (śmiech).

Mike: Ta piosenka naprawdę buja i jest czymś zupełnie innym od naszych dotychczasowych dokonań.

FORCE OF NATURE

Matt: Początkowo ta piosenka nosiła tytuł „Mike’s A-Side”, bo to on jest jej autorem, a chodziło o to, że Brendan ciągle nam powtarzał: „Chłopaki – chcę od was tylko numery, które dalibyście na stronę A”. To kolejny klasyk w stylu Pearl Jam – z drapieżną solówką pod koniec. W ciągu ostatnich kilku lat słuchałem sporo popu i new wave’u i ten utwór jest esencją tych fascynacji.

Stone: Dla wszystkich fanatyków Pearl Jam – ten utwór w pewnym momencie nosił tytuł „Distant Planet”.

THE END

Matt: Kiedy Eddie przyniósł nam ten kawałek do posłuchania na płycie demo, pomyśleliśmy, że brzmi tak świetnie, że może umieścimy go w takiej surowej formie na płycie. Jednak Brendan miał sporo ciekawych pomysłów na aranż, więc nagraliśmy go jeszcze raz.

Stone: Bałem się tego, bo nie wierzyłem, że Eddiemu uda się ponownie osiągnąć ten sam poziom emocjonalny – pewne rzeczy nagrywa się tylko raz i czasem nie da się ich powtórzyć. Szczęśliwie Eddie dał z siebie wszystko i brzmi to idealnie. To jest tak mocna rzecz, że obroniłaby się sama – tylko z wokalem i gitarą.

Jeff: To jedna z dojrzalszych piosenek Eddiego, podobna do tego, co zrobił na „Into the Wild”. W połączeniu z pomysłami Brendana wyszedł z tego numer trochę przypominający nagrania Nicka Drake’a. Takie połączenie subtelnych aranży z bardzo ciężkim tekstem przesiąkniętym melancholią i smutkiem.

Mike: To piosenka o przemijaniu. Jesteśmy tu, ale nie potrwa to za długo. Staramy się kurczowo trzymać rzeczywistości, wiedząc, że i tak wszystko przemija. To przerażające.

Eddie: Ta piosenka powstała trochę przypadkiem. Właściwie to chciałem napisać coś dla kolegi i kiedy zabrałem się za strojenie gitary, coś mnie naszło i w ciągu pół godziny napisałem ten utwór. Czasem tak się właśnie dzieje i trzeba umieć łapać te chwile. W pewnym momencie zadzwonił do mnie kolega z Hiszpanii, ale nie mogłem odebrać, bo miałem wenę. Później zrobiłem sobie przerwę na papierosa, bo nie miałem pomysłu na dalszą część. Odsłuchałem wiadomość na automatycznej sekretarce i okazało się, że słowa przyjaciela posłużyły za materiał na drugą zwrotkę – pasowały idealnie. Czasem rzeczy dzieją się same i trzeba tylko je zauważyć.