Zestaw artystów, jaki Alter Art sprowadził na tegorocznego open’era, robił i robi wrażenie. Ale nie ma co się rozwodzić nad różnorodnością, docenieniem polskich artystów i balansem między czymś dla starych i czymś dla młodych. Od początku wiadomo było, że wydarzeniem będzie koncert pierwszego dnia, który da Radiohead. Bilety jednodniowe właśnie na 28 czerwca rozeszły się już dawno (na pozostałe dni wciąż są dostępne).

Reklama

Brytyjski zespół odwiedził Polskę po raz trzeci, przy czym jego pierwszy koncert sprzed 23 lat mało kto pamięta, a sami muzycy być może woleliby zapomnieć. Choć być może trudno w to uwierzyć, jedynym biletem, jaki wtedy obowiązywał na ten występ, była paczka papierosów pewnej znanej marki. To właśnie w imprezie ją promującej zaprezentowali się muzycy, których słuchało wówczas kilkaset osób.

Aż trudno uwierzyć, ale wtedy Radiohead byli jeszcze przed wydaniem płyty „The Bands”, a kultowe „OK Computer”, któremu w tym roku stuknęła dwudziestka, miało się ukazać dopiero za trzy lata…

Sporo się od pierwszego koncertu Radiohead w Polsce wydarzyło – zespół z aspirującego do miana światowej gwiazdy i lidera sceny alternatywnej, stał się ikoną i żywą legendą muzyki. Najbardziej kreatywną kapelą, która przeciera szlaki, bada, eksperymentuje, nie płynąc z trendami, a je tworząc. Nic więc dziwnego, że oczekiwania związane z występem w Gdyni były ogromne. Tym bardziej że koncert zaplanowano na 22:30, po nim na głównej scenie nie miał się już pojawić nikt – a bywalcy festiwalu wiedzą, że główna scena potrafi żyć występami długo w noc (żeby przypomnieć supergwiazdę Muse, które w 2007 roku wyszło na scenę po 1 w nocy). Poza tym, kiedy wzięło się pod uwagę relacje z festiwalu Glastonbury, gdzie muzycy grali 2,5 godziny, można się było spodziewać naprawdę wiele.

Reklama
Joanna Combik
Reklama

I rzeczywiście – nie gonił harmonogram, dzięki czemu zrobiło się trochę niefestiwalowo. Po 17 piosenkach muzycy wrócili na bisy, wśród których znalazł się „Paranoid Android” czy nowszy „Lotus flower”, by po odegraniu pięciu kolejnych utworów… wrócić raz jeszcze. W sumie koncert trwał nieco ponad dwie godziny i objął aż 24 utwory – na open’erze takie sytuacje to ogromna rzadkość.

A zaczęło się tak, jak Radiohead zwykli zaczynać koncerty trwającej obecnie trasy – od promującego ich nowy album „A Moon Shaped Pool” utworu „Daydreaming”. Już wtedy słychać było doskonałą realizację – głos Thoma Yorke’a, którego nie da się z niczym pomylić również ze względu na nieraz nieco „zawodzący” sposób śpiewania, nie tonął w dźwiękach instrumentów, ale też ich nie przyćmiewał. Dzięki temu doskonały efekt dało nakładanie efektów specjalnych przez Johnny’ego Greenwooda, słyszalne m.in. w „Everything in its Right Place”.

Absolutnie fantastyczne było to, że setlista zespołu czerpała z prawie wszystkich albumów, a przez to z różnych okresów twórczości, choć nieco zawiedzeni mogą się czuć fani wczesnego Radiohead – nawiązanie do ”The Bands” ograniczyło się do „Street Spirit (Fade Out)”, zabrakło również kultowego „Creep”, ale niechęć zespołu do jego największego hitu jest już legendarna (choć podobno sytuacja tu się zmienia).

No właśnie, czy największe utwory w dorobku Radiohead można w ogóle nazwać hitami? Nie za bardzo da się je śpiewać razem z artystą na koncercie, sam Thom Yorke nie ma też aparycji stadionowego porywacza tłumów, jak chociażby Chris Martin z Coldplay. Widać to było z konferansjerce, którą stosował – absolutne minimum uzupełnione o nieartykułowane odgłosy, wydawane chyba dla „podtrzymania konwersacji”. To nie taka muzyka. Być może dlatego wśród części odbiorców wczorajszego koncertu słychać było rozczarowanie czy niezrozumienie: „co w tym Radiohead takiego niezwykłego?”. Koncertem zachwyceni i oczarowani byli fani zespołu, ale nie poszerzył on raczej grona odbiorców o tych, którzy w czasie największej popularności „Creep” byli dopiero w planach.

Słuchacze dostali wczoraj ucztę wysmakowaną, zróżnicowaną – były i melodyjne i „uporządkowane” utwory jak „2+2=5” czy „Airbag”, takie przy których da się skakać jak „Myxomatosis”, ale też te, przy których – jak napisał jeden z komentujących na Twitterze – zapewne popełnianych jest 95 proc. samobójstw, czyli „Pyramid Song” czy „Idioteque”. Wszystko uzupełnione o nienachalną realizację wizualną, opartą na zgranych z oświetleniem kolorach i obrazach przedstawiających muzyków, a najczęściej wykorzystywane przez nich instrumenty.

Ktoś, kto zetknął się wczoraj z Radiohead po raz pierwszy, być może sam nie wie, co ma o tym myśleć – każda piosenka jakaś taka inna, raz niby coś jak rock alternatywny, a za chwilę elektronika pełną gębą. Oni sami też sprawy nie ułatwiali – setlista, choć podobna do tej z Glastonbury, ocenionej jako idealna, mogłaby zawierać więcej umownych „hitów”. To po części efekt tego, że Radiohead to taki właśnie dziwny, ewoluujący, niejednoznaczny zespół, ale po części również tego, czym dla niektórych stał się teraz Open’er – ogromnym festynem z kiełbaskami, tańcami na wielu scenach i scenkach poustawianych tu i ówdzie (w drodze na festiwal, mijając parking przy polu namiotowym, dostrzegłam „alternatywną imprezę”, która toczyła się przy grillu rozstawionym obok auta, z którego dobywały się dźwięki muzyki firmowanej przez niejakiego Popka).

Ja występ Brytyjczyków zachowam w pamięci jako jeden z najlepszych, jakie widziałam w życiu (tu ukłon w stronę organizatorów za ułożenie line’upu w taki, a nie inny sposób). Ale tu zastrzeżenie: ja jestem fanką.

Joanna Combik