Jeszcze kilka miesięcy temu nikomu by się nie śniło, że Beyoncé i Jay-Z będą promować swój najnowszy album „Everything is love” w Polsce. A przecież w 2013 r. artystka, która wystąpiła w tym samym miejscu, czyli, na PGE Narodowym w ramach Orange Warsaw Festiwal, kilka razy powtarzała, że będzie chciała tu wrócić. Tak też się stało. Do Polski Beyoncé zabrała męża, który nad Wisłą już bywał. W 2006 roku pojawił się na Coke Live Music Festival, a w 2008 na Openerze.

Reklama

Małżeństwo teraz pracuje razem – nie dość, że razem przygotowali krążek, to wspólnie koncertują w ramach trasyOTR II”. Ich działania są jednak czymś więcej niż muzyczną promocją. To publiczne rozliczenie się z przeszłością, z kryzysem w małżeństwie spowodowanym zdradą partnera i sposób na odnalezienie na nowo sensu bycia razem. Ich seans terapeutyczny rozgrywa się więc przede wszystkim na scenie, a nie w zaciszu gabinetu psychoterapeuty czy w gorzkich wywiadach w plotkarskich mediach.

Beyoncé i Jay-Z na scenie PGE Narodowego nie ograniczyli się do prezentacji utworów z płyty „Everything is Love”. Tych było wręcz niewiele. Podczas trwającego ponad 140 minut spektaklu, który rozpoczął się od prezentowanego także w przerwach między piosenkami na ogromnym telebimie filmu pt. „The Gangster and The Queen”, fani artystów usłyszeli głównie utwory z solowych krążków Beyonce i Jaya-Z, czyli „Lemonade” i „4:44”, a więc dwóch albumów, w których ona wyraża gniew po zdradzie, a on ją za zdradę przeprasza, ale też wiele przebojów z dawnych lat, m.in. „Crazy in Love”, „Baby Boy”, czy „Run the World”. Po tej ostatniej piosence na telebimie pojawił się fragment przemówienia nigeryjskiej pisarki Chimamandy Ngozi Adichie pt. „We should all be feminists” („Wszyscy powinniśmy być feministkami”).

Reklama

Choć Jay-Z, podobnie jak jego żona, zaśpiewał swoje najbardziej znane piosenki – „Run This Town”, „Big Pimpin”, „The Story of O.J.” – widać było, że skruszony „gangster” ustępuje miejsca na scenie swojej „królowej”. To ona miała błyszczeć na pierwszym planie. Fani jednak i tak oszaleli, gdy raper wykonał utwór „Niggas in Paris”, który oryginalnie nagrał z Kenyem Westem.

Media / Raven B. Varona
Reklama

Show, którzy dali amerykańscy muzycy, oszałamiał muzycznie i wizualnie. Był spektakularny. Centralne miejsce zajmowała ogromna scena z dwoma mierzącymi ponad 80-metrów skrzydłami; w drugiej części koncertu skrzydła pełniły funkcję szyn, po których poruszała się olbrzymia platforma. To nie koniec efektów w stylu transformersów. Telebim, na którym wyświetlano filmową opowieść o życiu Beyonce i Jaya–Z, o ich osobistych wzlotach i upadkach, przeistaczał się raz na jakiś czas w czteropoziomową konstrukcję dla tancerzy i muzyków. Ekipa, z którą gwiazdorzy przyjechali do Warszawy, zasługuje na szczególne uznanie. Swoimi artystycznymi wykonaniami niesamowicie wzbogacali widowisko. Zdarzało się, że momentami kradli show.

Nie zawiodła oczywiście polska publiczność. Ludzie śpiewali razem z Beyoncé i Jayem-Z, tańczyli i świecili telefonami – od pierwszego po ostatni utwór koncertu. Fani – podobnie jak w 2013 roku – podczas piosenki „Family Feud” podnieśli do góry żółte balony, a w trakcie „Bonny&Clyde” – kartki z napisem „Love”. Beyoncé nie kryła wzruszenia. Tuż przed wykonaniem ballady „Resentment”, w której zaprezentowała skalę swoich możliwości wokalnych, zwróciła się do publiczności słowami: „Nie mogę uwierzyć, jak tu pięknie, dziękuję bardzo”. Bo rzeczywiście było pięknie i profesjonalnie. Nawet osławiona zła akustyka na PGE Narodowym nie przeszkadzała tak, jak to zdarzało się na innych koncertach.

Show miał swój mocny fabularny wątek, który wzmocniła muzyka. Rozpoczynający się słowami „This is real life” film prezentowany na telebimie, kończy się happy endem. Beyoncé i Jay-Z odnawiają małżeńską przysięgę, pojawiają się ujęcia ich rodzinnej sielanki. Przesłanie nasuwa się samo: „O miłość trzeba walczyć, a rodzina jest najważniejsza”. Ostatnim wykonywanym przez nich utworem jest cover piosenki "Forever Young". Trudno albo nie uronić łzy, albo nie pomyśleć, że...z pewnością wiele kobiet – i tych obecnych na koncercie, i tych, których fenomen Beyoncé kompletnie nie interesuje – marzy, by ich skomplikowane relacje miłosne kończyły się baśniowo i optymistycznie, a druga połówka zrozumiała, że o uczucie trzeba walczyć. Może to znak naszych czasów, że o kryzysach i ich pokonywaniu artyści będą coraz głośniej mówić ze sceny. „Królowa”, nie po raz pierwszy zresztą, byłaby prekursorką nowego trendu.