RADIOHEAD w Poznaniu
support Moderat
Poznań, Park Cytadela
25 sierpnia, godz. 16. - otwarcie bram, godz. 19.15 - support, godz. 21. - Radiohead

Czytaj także Radiohead apeluje: Przyjdźcie na nasz koncert pieszo! gt;gt;gt;




Reklama


Zespół dowodzony przez introwertycznego wokalistę Thoma Yorka to dziś największa ikona niezależnego alternatywnego rocka i zarazem jeden z nielicznych tak popularnych grup (ponad 30 milionów sprzedanych płyt), który ciągle podąża swoją drogą, nie zamieniając się przy okazji w parodię samego siebie. To też jedyna formacja z działki alternatywnej, która przebiła się do świadomości masowego odbiorcy – mimo że tak naprawdę nigdy o to nie zabiegała.

Paradoksalnie, mimo wszelkich starań Thoma Yorke’a i spółki, aby trzymać się z dala od głównego nurtu i nie schlebiać gustom masowej publiczności, Radiohead stał się zespołem popowym, w dobrym tego słowa znaczeniu. Podobnie jak Depeche Mode, piątka z Oksfordu świetnie potrafi balansować na krawędzi przystępności i awangardy. Większość ich płyt, mimo undergroundowej otoczki i wiecznie naburmuszonego na artystowską modłę Yorke’a, ma w sobie niewiarygodny popowy potencjał. Radiohead stali się bohaterami nie dlatego, że wymyślili na nowo muzyczne koło, ale dlatego, że potrafili zrobić to, co pół wieku temu Beatlesi – połączyli ludzi – jakkolwiek banalnie i naiwnie to zabrzmi. Nieważne, czy jesteś fanem rocka, elektroniki, muzyki poważnej, czy ciężkich brzmień – słuchanie płyt Radiohead nigdy nie było i nie jest obciachem, co nie jest już tak oczywiste w przypadku takich kapel jak Nirvana czy Metallica. W połowie lat 90. hity z „OK Computer” czy „The Bends” trafiały zarówno do fanów grunge’u, brit-popu, jak i intelektualistów wychowanych na twórczości Davida Byrne’a i Briana Eno. Dziś w równym stopniu zachwycają się nimi neofolkowcy, emo młodzież, fanki Coldplaya i zwolennicy elektroniki spod znaku IDM. Bo nawet, nagrywając bardziej radykalne płyty pokroju „Amnesiac” czy „Kid A”, Thom Yorke instynktownie trafia w nutę, którą słyszymy wszyscy.

Dlatego właśnie hasło „Beatlesi XXI wieku”, jakim, określano kilka lat temu piątkę z Oksfordu, nie wydaje się dziś wcale absurdalne (nawiasem mówiąc Thom Yorke i jego koledzy zawsze podkreślali swoje uwielbienie dla Fab Four). Bo mimo oczywistych różnic wynikających z zupełnie różnych realiów, w jakich oba zespoły funkcjonowały, jednych i drugich łączy bardzo wiele. Przede wszystkim wspólny duch poszukiwań i niczym nieskrępowanego eksperymentowania – bez oglądania się na wyniki sprzedaży i aktualne trendy.

Reklama

W latach 60. Beatlesi potrafili nagrywać słodkie boysbandowe piosenki w rodzaju „I Wanna Hold Your Hand”, by chwilę później poszukiwać natchnienia w egzotycznych indyjskich systemach tonalnych czy zapuszczać się w psychodeliczne wycieczki. To samo robią dziś muzycy Radiohead. Najpierw nagrywają „OK Computer” po brzegi wypełniony przebojami, by przy najbliższej okazji wprawić wszystkich w osłupienie eksperymentalnym „Kid A” pełnym elektroniki i nieoczekiwanych zmian ról. Zamiast wyprawy do Indii Thom Yorke zapuszcza się w rejony futurystycznej elektroniki spod znaku glitchu i click n’cutu na swojej solowej płycie „Eraser”.

Beatlesi byli pionierami nowych studyjnych technik i na każdej nowej płycie starali się zaskakiwać innym brzmieniem (jeśli sądzicie, że wykorzystywanie pętli to wynalazek hiphopowców, głęboko się mylicie). Wspomagał ich w tym sir George Martin – legendarny producent nazywamy piątym Beatlesem. Taką samą rolę mentora i niezależnego arbitra pełni w Radiohead Nigel Godrich – człowiek, który nieraz uratował zespół od rozpadu. To m.in. dzięki niemu zespół ciągle przypomina dziecko, które zamiast zastanawiać się, czy bezpiecznie jest podpalić firany w domy swoich rodziców, wyobraża sobie, jaki kolor będą miały płomienie je ogarniające.

Niepokorna natura zespołu wykracza daleko poza działania muzyczne. Tak jak miało to miejsce dwa lata temu, kiedy zespół wzniecił rewolucję, rozdając za darmo w sieci swoją ostatnią płytę „In Rainbows”. Tym samym duchem niczym nieskrępowanej kreacji i muzyki dostępnej dla każdego przesiąknięty był duch twórczości Lennona i McCartneya. To zresztą kolejne podobieństwo pomiędzy tymi legendarnymi składami. W obu zespołach do czynienia mamy z dwoma wybitnymi i silnymi osobowościami. I podobnie jak złoty duet sprzed półwiecza Thom Yorke i Jonny Greenwood są wszechstronnymi i wykształconymi multiinstrumentalistami czerpiącymi z każdego inspirującego źródła. Dość powiedzieć, że wśród swoich fascynacji Greenwood wymienia zespoły Can, Kraftwerk, Milesa Davidsa i.... Krzysztofa Pendereckiego.

Reklama

To nie przypadek, że trzy lata temu czytelnicy brytyjskiego magazynu „Q” w plebiscycie na płytę wszech czasów wybrali „OK Computer” Radiohead. Kanoniczne pozycje takich gigantów jak The Beatles, Nirvany czy U2 zajęły dalsze pozycje. W podobnym zestawieniu opublikowanym tuż po wydaniu „Kid A” cztery pierwsze miejsca Beatlesi i Radiohead podzielili równo między siebie (Zwycięski „Revolver” oraz „Sgt. Peppers Lonely Hearts Club Band” Beatlesów sąsiadowały z „OK Computer” i „The Bands”). Oczywiście takie plebiscyty można potraktować wyłącznie jako zabawę, ale nikt nie zaprzeczy, że wpływ kwartetu z Oksfordu na muzykę rozrywkową jest dziś gigantyczny. Wystarczy posłuchać choćby składanki „Exit Music – Songs With Radio Heads” sprzed dwóch lat, na której tak różni artyści, jak RJD2, Matthew Herbert, Cinematic Orchestra czy Bad Plus, interpretują utwory Radiohead na najróżniejsze sposoby – od folkowego po soulowy.

Okazuje się, że repertuar piątki z Oksfordu broni się zawsze, jak każda dobra piosenka. Fenomen zespołu najlepiej obrazuje wypowiedź Dave”a Matthewsa: „Za każdym razem, kiedy kupuję nowy album Radiohead, obawiam się, że może tym razem im nie wyszło, ale im zawsze się udaje. Nie wiem, czy ci kolesie potrafią nagrać coś złego. Ich muzyka »rozmawia ze słuchaczem« – ich kompozycje mogą zabrać cię gdzieś na koniec świata, gdzie nagle spadnie na ciebie jakaś muzyczna bomba, a za chwilę w twoim wnętrzu śpiewają ptaki. Nie wspominając o przejmującym głosie Thoma Yorke’a. Zawsze kiedy go słucham, mam wrażenie, że przecina moją klatkę piersiową na pół”.

Radiohead grali już w Polsce 15 lat temu na sopockim festiwalu Marlboro Rock In, ale wtedy mało kto, włącznie z samym zespołem, wiedział, że ma do czynienia z legendą. Kwintet był wówczas znany jedynie jako wykonawca swojego pierwszego wielkiego hitu „Creep”, który umożliwił mu wypłynięcie na szerokie wody. Publika tkwiąca po uszy w grunge’u nie bardzo wiedziała, jak ma reagować na dramatyczne pojękiwania Thoma Yorke’a. Tym razem do Polski przyjeżdża zespół, do którego równają wszyscy. Występ brytyjskiego kwintetu zapowiada się wyjątkowo atrakcyjnie z jeszcze innego powodu. Muzycy zapowiadają, że podczas najbliższych występów zamierzają wypróbować koncertową siłę rażenia nowego materiału, więc bardzo możliwe, że polscy fani będą jednymi z pierwszych, którzy będą mieli okazję się z nim zapoznać.