Czy chciałeś być Indianinem, jak byłeś mały?

Paweł Małaszyński: Wtedy jeszcze nie, choć w jakiś sposób dotknąłem tej kultury, na początku oczywiście dzięki westernom. Apogeum mojego zainteresowania Indianami przyszło w liceum, wtedy dotknąłem tej kultury, religii, takiego spojrzenia na świat, które stało mi się bardzo bliskie. Od początku pracy nad "Back to Beginning" wiedziałem, że płyta będzie miała indiańską otoczkę. Stąd tytuł piosenki "Na hi es", co oznacza ceremonię dojrzewania dziewcząt u Apaczów. Stąd indiańskie inkantacje w naszej wersji "521" Doorsów.

Reklama

Tekst utworu "Kill the Indian, Save the Man" to wiersz amerykańskiej studentki Annie Smith. Jak go znalazłeś?

Przypadkiem. To miał być utwór instrumentalny pod zupełnie innym tytułem "Face into the wind" napisany przez Wojtka. Szukając materiałów do płyty, znalazłem ten wiersz na YouTubie. I popłakałem się, gdy go wysłuchałem. Ania, żona naszego basisty Radka, skontaktowała się z Annie Smith, a ona nam oddała ten wiersz do wykorzystania. Chcieliśmy wykorzystać oryginalne nagranie autorki, ale się nie dało, więc to Ania przeczytała wiersz. Ten tekst bardzo mocno działa.

Reklama

Ten numer uświadomił mi, że "Back to Beginning" to płyta o potrzebie wolności.

Cały czas szukam swojego pustkowia, wolności, czystego powietrza. Takiej własnej drogi 66, żeby być kompletnie wolnym, zostawić wszystko za sobą, istnieć w zgodzie z naturą i z samym sobą. Ale ciężko to odnaleźć, pewnie stąd we mnie tyle wkurwu.

To, co mówisz, wydaje się trochę niedzisiejsze.

Reklama

Czuję się trochę nieprzystosowany do rzeczywistości i oldschoolowy. Taka jest też muzyka, którą gra Cochise. To nie jest współczesne granie. Nawet nie wiem, na czym miałoby to polegać.

Jeżeli na podążaniu za trendami, to wasza płyta rzeczywiście nie jest współczesna.

To prawda, nie gramy muzyki popularnej, do radia. Nie licząc paru fantastycznych kapel, wszystko teraz jest takie poprockowe, bez wyrazu. To nie moja bajka, nie moja wrażliwość, ale z drugiej strony trochę to rozumiem, bo muzyka to dziś wielki biznes, nikt nie chce ryzykować w ciemno, żeby nie stracić. Ale to nie znaczy, że zrezygnujemy z tego, co robimy. Nie wszystkim się to musi podobać, ale nie będziemy grać inaczej, bo nie potrafimy oszukiwać samych siebie. Chociaż z drugiej strony, przydałoby się trochę rozruszać muzykę rockową w tym kraju. Tylko że rynek jest teraz bardzo ciężki. Dostajemy kłody pod nogi, ale wstajemy i idziemy dalej. Nie można się poddawać, trzeba robić to, co się kocha.

Świadomie wybieracie drogę pod prąd.

Trochę tak jest. Ostatnio odnoszę wrażenie, że im jestem starszy, tym staję się młodszy. Narasta we mnie bunt i wkurw, gdy patrzę na polską rzeczywistość związaną z show-biznesem jednym czy drugim. Niby jestem na to uodporniony, ale nie rozumiem tej rzeczywistości, a rzeczywistość nie rozumie mnie. Mieliśmy propozycję, żeby wydać płytę z moją gębą na okładce i wielkim napisem "Małaszyński" i może gdzieś tam niżej dopisane "Cochise". Gdybym chciał, gdybym był na tyle próżny i obłudny, to bym to zrobił. I zarobił. Ale nie o to chodzi. My wybraliśmy trudniejszą drogę na muzyczne K2. Tę kamienistą, na której trzeba się trochę poranić. Nie zamierzamy grać pod publiczkę. Jeśli ci się to podoba, to super. Jeśli nie, to trudno, nie zawracaj sobie głowy Cochise, bo jest na świecie więcej problemów.

Ale twoje nazwisko chyba otwiera drzwi nieco szerzej.

Umówmy się, nie poszedłbym do żadnego programu w radiu czy telewizji, gdybym nie był Pawłem Małaszyńskim. To wiem i jestem tego świadomy. To, co osiągnąłem w zawodzie aktora, pozwala, by więcej ludzi usłyszało Cochise. I to jest ok, mogą posłuchać, ocenić – dołączyć do naszego plemienia lub wyrzucić płytę na śmietnik. Gdy zakładaliśmy Cochise, kończyłem szkołę teatralną. Zaczęliśmy grać próby, docierać się, krystalizował się skład. Na wszystko pracowaliśmy sami: nasz debiut "Still Alive" powstawał pięć lat. Materiał nagraliśmy szybko, ale zanim zdecydowaliśmy, że to będzie płyta, a nie kolejne demo, zanim uzbieraliśmy pieniądze na jej wydanie, minęło mnóstwo czasu. I co, zespół miał się rozpaść, dlatego że ja stałem się popularny? Na płycie nie znajdziesz nigdzie nazwiska Małaszyński.

Na waszej stronie internetowej też nie ma twojego nazwiska.

Nie. A po co? Na okładce "Still Alive" było nawet moje zdjęcie z zespołem. Ale wtedy nikt na to nie zwrócił uwagi. I dobrze. Bo dzięki temu recenzje są szczere, nikt nie ocenia płyty przez pryzmat mojej osoby. Muzyka nie potrzebuje znanej twarzy, żeby się obronić.

Ale jednak znana twarz pomaga...

Powiem ci to samo, co mówią moi kumple z zespołu: ja bym nie poszedł na koncert, gdyby na plakacie było napisane "Małaszyński". Serio. Każdemu się wydaje, że jak masz Małaszyńskiego w zespole, to wszystko idzie łatwo. "O, już kontrakt podpisali z Mystic". A prawda jest taka, że my na ten kontrakt pracowaliśmy prawie dziesięć lat. Pierwsze płyty wydawaliśmy własnym sumptem. My do tego biznesu cały czas dorzucamy. Teraz mamy wydawcę, wcześniej wszystko finansowaliśmy sami: promocję, teledyski.

Z promocją muzyki w Polsce chyba nie jest łatwo.

Pamiętam, jak na początku lat 90. dwa dni czekałem na wielkie wydarzenie. MTV, "Headbangers Ball", polski teledysk. Vader. Vanessa Warwick zapowiada polską kapelę. To było coś! A dziś tego nie ma. Kręcimy teledyski, ale nie ma ich gdzie pokazywać. Poszliśmy do Kuby Wojewódzkiego, bo tylko tam można się pokazać i zagrać. Nieważne, że z playbacku – studio Kuby kompletnie nie nadaje się do grania na żywo. Tylko tam można paru milionom widzów pokazać, że jest taki zespół, gra tak i tak. I koniec. Nie ma telewizji muzycznych, nie ma programów muzycznych. Zostaje MySpace, YouTube i Facebook. To duża siła oddziaływania, ale ja to nie do końca kupuję.

Pozostają koncerty.

Dostajemy więcej ciekawych propozycji, ale to nie jest tak, że sobie teraz siedzimy, palimy cygara i czekamy, aż telefon zadzwoni. Dzwonimy, prezentujemy się, proponujemy, gramy czasami za bilety, czasami za obiad i zwrot kosztów. Zależy nam na dotarciu do słuchaczy, na tym, żeby i na scenie, i wśród publiczności była fajna energia. A jeśli w przyszłości udałoby się coś na tej muzyce zarobić, to świetnie, nie uciekamy od tego.

A gdybyś musiał wybierać między aktorstwem a muzyką?

Gdybyś mnie postawił pod ścianą, przyłożył lufę do skroni i powiedział: "Musisz wybrać", wybrałbym muzykę. Ale to taki malutki procent, bo naprawdę kocham aktorstwo i teatr. Uwielbiam to ryzyko, niewiadomą, jak pójdzie spektakl, jaka przyjdzie publiczność. Tak samo na koncertach – zanim wyjdziesz na scenę, myślisz, jak będzie, ile przyjdzie ludzi. O, dwadzieścia osób. I myślisz, że wtedy odpuszczasz? Nie ma takiej możliwości, rock and roll musi być szczery. Twoje intencje muszą być czyste, traktuj te dwadzieścia osób, jakbyś grał przed milionową publicznością.

Doświadczenie teatralne wtedy pomaga?

Nie, skąd. To zupełnie inne doświadczenie, choć czy w teatrze, czy na koncercie, na początku jestem tak samo posrany. Oczywiście mija parę minut i jest luz. Wszystko odpuszcza, lecę z tą falą. Gdy zaczynasz grać, to zapominasz o całym świecie, zmieniasz się w inną osobę, działasz instynktownie. Na tym polega także zwierzęcość Cochise.