Trudno cię było namówić do wzięcia udziału w trasie "Night of the Proms"?
Katie Melua: Skądże. Od kiedy pamiętam, uwielbiałam występować z orkiestrą. Prawdę mówiąc, niewielu artystów, zwłaszcza ze świata muzyki pop, ma taką szansę. To wyjątkowa gratka, dla mnie tym bardziej, że podczas swoich tras zawsze starałam się zagrać jeden koncert z orkiestrą, a tu trafiła się możliwość wzięcia udziału w całym tournee. Odbyliśmy je w grudniu w Niemczech i Holandii i okazało się nadzwyczajnym sukcesem. I nawet jeśli śpiewałam tylko kilka piosenek, wrażenie było niesamowite. Cieszę się, że będę mogła powrócić do tych emocji w Łodzi.

Reklama

"Night of the Proms" to wielka superprodukcja, podczas której artyści ze świata muzyki popularnej łączą siły z orkiestrą symfoniczną. Spore wyzwanie?
Na pewno, ale najważniejsze jest, że wszyscy doskonale się bawimy. Najbardziej interesujące w tym wszystkim jest to, że "Night of the Proms" istnieje od ponad trzydziestu lat, właściwie w niezmienionym składzie. Gra ta sama orkiestra, Il Novecento, pod batutą tego samego dyrygenta [Roberta Grosloty – red.]. Z tego względu twórcy "Night of the Proms" są jak bardzo zgrana, pewna swego rodzina i zarazem świetnie naoliwiona maszyna. Czułam się w jej trybach bardzo komfortowo, zarówno jako artystka, jak i człowiek. A szczególnie wiele radości dała mi praca z aranżerem, który pokazał, jak bardzo można uszlachetnić piosenkę, która wydawała się do tej pory czymś absolutnie skończonym. Sama formuła koncertu nie jest nadęta. Mieszamy dwa światy, stawiamy na zabawę i luz. W Holandii zdarzało się, że publiczność popijała napoje i drinki.

Wiem, że masz też zaśpiewać w duecie z polskim wokalistą Rafałem Brzozowskim. Zdradzisz, co wykonacie?
Nie mogę, bo najpierw musimy tę piosenkę przećwiczyć. Dopiero by było, gdybym coś zapowiedziała, a potem okazałoby się, że musimy zmienić repertuar.


Miewasz jeszcze tremę przed występem?
Czasem tak. Czasem nie.


Od czego to zależy?
Sama chciałabym wiedzieć. Raz się po prostu zdarza, innym razem nie. Kiedy jednak wychodzę na scenę i słyszę muzykę, natychmiast znika. Muzyka zawsze była dla mnie idealnym azylem. Do dziś, jeśli chcę, by nikt mi nie przeszkadzał, włączam sobie na słuchawkach jeden z moich ulubionych albumów, na przykład składankę duetu Simon & Garfunkel, i przenoszę się do innego świata. To dla mnie dowód, jeden z wielu, na to, że muzyka jest potężną siłą. Potrafi nawet ochronić przed spojrzeniem dziesięciu tysięcy ludzi. Sprawia, że skupiasz się na niej i po prostu cię nosi.

Reklama

Twój głos na koncertach brzmi niemal tak doskonale jak na płytach. W jaki sposób o niego dbasz?
Bardzo ci dziękuję za te słowa, to niezwykle miłe. Nie wiem, czy będziesz rozczarowany, ale ja właściwie nie dbam o swój głos. Już bardziej o uszy. Uważam, że to, czego słuchamy, wpływa na nas także jako artystów. Dbam więc o to, by zawsze były to odpowiednie rzeczy.

Istnieje gatunek, którego nie lubisz?
Powiedzmy, że nie trawię skomputeryzowanego jazzu, jaki czasem słyszymy w barach i pubach. Utworów zrobionych na komputerze, z keyboardami, programowaną perkusją i sztucznym dźwiękiem. W takich nagraniach nie ma żadnych emocji.

Reklama

A jesteś fanką muzyki orkiestrowej?
Ogromną. Zarówno klasycznej, jak i filmowej. Kocham Czajkowskiego i Chopina, zwłaszcza jego dwa koncerty fortepianowe. A moim ulubionym soundtrackiem jest "Mishima" Philipa Glassa, z udziałem Kronos Quartet. To genialny kompozytor, absolutnie ponadczasowy. Jego muzyka inspiruje mnie, pozytywnie nastraja i sprawia, że czuję się szczęśliwa i gotowa do działania. Uwielbiam brzmienie smyczków, które naprawdę potrafią dotknąć duszy. Chciałabym kiedyś móc coś takiego stworzyć, ale na razie nie potrafię. Może dzięki takim doświadczeniom jak udział "Night of the Proms" stanie się to za jakiś czas możliwe.

Bono powiedział kiedyś, że muzyka może zmienić świat, bo może zmienić ludzi. W piosence "Mad Mad Men" ze swojej ostatniej płyty "Ketevan" śpiewasz, że ten świat może zmienić każdy, jeśli tylko chce. Wierzysz, że także za pomocą muzyki?
Jak najbardziej, choć może w bardziej subtelny sposób niż polityka, nauka czy technologia. Wydaje mi się, że istnieje pewna zbieżność między słuchaniem muzyki a słuchaniem własnego serca. Odpowiednia melodia czy tonacja mogą na nas wpłynąć, poprawić nastrój, rozbawić, a niekiedy i zasmucić.

Posłużę się jeszcze jednym cytatem, z Boba Marleya: "Dobre w muzyce jest to, że jak cię uderzy, nie czujesz bólu". Doświadczyłaś kiedyś takiego jej działania?
Wielokrotnie. Ostatni raz kilka miesięcy temu, gdy u kogoś bardzo mi bliskiego wstępnie zdiagnozowano poważne problemy zdrowotne. Musiał wielokrotnie chodzić do lekarza. Dalsze testy wykluczyły na szczęście chorobę, ale to, co wtedy przeżyłam, sprawiło, że byłam bardzo niespokojna. Pamiętam wieczór, gdy włączyłam wspomnianą płytę Philipa Glassa. Z każdą jej nutą niepokój się zmniejszał, pozwalając mi w końcu na nowo spojrzeć na cały problem. Na koniec mój umysł był spokojny i czysty.

"Ketevan" to niezwykła płyta, chyba najbardziej eklektyczna w twoim dorobku.
Zgodzę się. Są tu zarówno piosenki folkowe, jak i jazzujące, bluesowe czy nawet takie z odrobiną rocka.

Co było najtrudniejsze podczas ich tworzenia?
Uchwycenie moich gruzińskich korzeni [Ketevan to po prostu Katie w języku gruzińskim – red.]. Choć nie śpiewam tam w moim ojczystym języku, a teksty nie są zainspirowane moim pochodzeniem, w mojej głowie pojawiały się różne wspomnienia, które starałam się przełożyć na język muzyki w najczystszej z możliwych form. Chciałam nawiązać do folkowej spuścizny tego kraju. Nie wiem, czy mi się udało, być może nie. Nigdy nie jestem usatysfakcjonowana w stu procentach tym, co robię. Dla mnie to zupełne normalne.

Jak wspominasz dzieciństwo w Gruzji?
Jako bardzo biedne. Nie mieliśmy pieniędzy, brakowało nam wszystkiego. Jako mała dziewczynka nie zdawałam sobie wtedy sprawy ze swojego położenia, bo wydawało mi się, że Gruzja jest całym światem. Dopiero gdy przenieśliśmy się do Irlandii Północnej, zobaczyłam, że życie może być zupełnie inne. Mój tata, kardiochirurg, dostał kontrakt w Belfaście, dzięki czemu wszystko się zmieniło. Bieda się skończyła, ale o niej pamiętam. Do dziś chętnie wracam do mojego kraju, przynajmniej raz w roku, i staram się pozostać w kontakcie z tamtejszą kulturą. Dlatego też zdecydowałam się nagrać taką płytę jak "Ketevan". Jednym z moich marzeń, takich na dalszą przyszłość, jest stworzenie albumu zaśpiewanego tylko po gruzińsku.

A myślisz już o nowych piosenkach?
Oczywiście, ale jest za wcześnie, by mówić o konkretach. Mam póki co mnóstwo pomysłów i staram się być tak otwarta jak to tylko możliwe. Sama jestem ciekawa, co z tego wyjdzie.

Coraz więcej artystów podaje w wątpliwość sens wydawania dziś nowych albumów. Mówią, że się nie opłaca, bo płyty się nie sprzedają, a ludzie na koncertach i tak chcą słuchać starych przebojów.
Nie zgodzę się z tym. Uważam, że płyty są dziś tak samo ważne jak zawsze, bo muzyka nie straciła wcale na znaczeniu. Ludzie ciągle jej potrzebują i czerpią z niej radość i inspirację. Płyty kompaktowe i analogowe to jedynie nośniki. Tylko dlatego, że nie są one już tak istotne, ma na tym tracić muzyka? Sama preferuję pliki cyfrowe, na przykład z iTunesa, które gwarantują większą łatwość w dostępie do konkretnych albumów. Dzięki nim mogę mieć ulubione płyty zawsze przy sobie. I właśnie – płyty, a nie single. Zawsze wolałam słuchać płyt w całości.

Wielu ludzi nadal woli jednak fizyczne nośniki.
I jest to bardzo piękne. Na pewno współczesne czasy stawiają przed osobami, które zajmują się dystrybucją muzyki i jej finansowaniem, wiele wyzwań. Nie zazdroszczę im, bo sama nie znam rozwiązania dla wielu problemów. Jestem muzykiem i wolę się skupić wyłącznie na jej tworzeniu i wykonywaniu.

Pytanie z innej beczki – cierpisz na arachnofobię?
Wiem, do czego pijesz [Kate zamieściła niedawno w internecie nagranie z pająkiem, który został wydobyty z jej ucha. Jak się okazało, szelest, jaki słyszała przez tydzień, spowodowany został przez insekta, który najprawdopodobniej dostał się do jej ucha przez słuchawki założone w samolocie – red.]. Nie boję się pająków, a nawet uważam je za fascynujące stworzenia. Mimo wszystko bardzo się cieszę, że do momentu, gdy mi takiego delikwenta z ucha usunięto, nie wiedziałam, co się w nim zagnieździło.

A pająk przeżył operację?
Oczywiście. Najpierw trafił do próbówki, a potem wypuściłam go w ogrodzie.

Zastanawia mnie, czy ty, osoba nazywana często w mediach "adrenaline junkie" [uzależniona od adrenaliny – red.], skacząca ze spadochronem, biorąca lekcje pilotażu, latająca na lotni i paralotni, jeżdżąca na rollercoasterze i nurkująca, ma jakieś fobie?
Boję się żab. Wolałabym mieć dziesięć pająków w uchu niż jedną żabę na stopie.

Do twoich największych wyczynów, odnotowanych nawet w "Księdze rekordów Guinnessa", należy występ ponad trzysta metrów pod wodą pod platformą wiertniczą na Morzu Północnym. Szykujesz coś podobnego na najbliższy czas?
Może nie szykuję, ale marzę o wycieczce do niedawno odkrytej w Wietnamie jaskini Hang Son Doong, największej na świecie, długiej na 9 kilometrów. Wiem, że w środku organizowane są tygodniowe kampingi dla odważnych. Perspektywa niewidzenia słońca przez tyle dni jest czymś niesamowitym. Muszę to kiedyś zrobić.

Niedawno stuknęła ci trzydziestka. Coś to zmieniło?
Niczego szczególnie, może dlatego, że nie mam problemu ze świadomością, iż z każdym rokiem stajemy się starsi. Przeciwnie, zawsze uważałam, że dzięki temu jesteśmy mądrzejsi. Oczywiście metryka sprawia, ze coraz częściej dochodzi do ciebie, iż kiedyś umrzesz. Kiedy masz dwadzieścia lat, nie myślisz o tym w ogóle, a i po trzydziestce oddalasz tę perspektywę, stwierdzając, że spotka cię to po osiemdziesiątce czy setce. Na razie chyba jestem za młoda na takie dywagacje.

A zastanawiasz się nad tym, co się dzieje po śmierci?
Oczywiście, jak każdy. Jestem agnostyczką, więc wierzę, że wszystko jest możliwe. Równie dobrze możemy zniknąć zupełnie, tracąc przytomność i świadomość, ale jestem też kompletnie otwarta na chrześcijaństwo, judaizm, islam i właściwie każdego rodzaju Boga czy moc rządzącą wszechświatem.

Jak siebie widzisz za dziesięć lat?
Mam nadzieję, że nadal w studiu i na scenie. Pewnie też jako matkę. Jestem Gruzinką, więc posiadanie rodziny jest moim powołaniem. Wierzę, że będę szczęśliwa.

Co poradziłabyś młodym muzykom, którzy chcieliby pójść w twoje ślady?
Mogę powiedzieć, czego nauczyłam się przez lata, pracując z tyloma utalentowanymi ludźmi – bądźcie w tym, co robicie, tak entuzjastyczni jak to tylko możliwe. Zobaczycie, że ten entuzjazm będzie w końcu przychodził naturalnie i da świetne efekty. Nie dotyczy to tylko muzyki, ale każdego dnia, każdej pracy czy zajęcia. Pasja i entuzjazm mogą zdziałać wszystko.

Katie Melua we wrześniu skończy 31 lat. Śpiewa, gra na gitarze i pianinie, do tego sporo komponuje. Choć pochodzi Gruzji, w wieku dziewięciu lat przeniosła się z rodzicami do Irlandii Północnej, a pięć lat później - do Londynu. Fani w Europie zachwycili się jej muzyką w 2003 roku, gdy wydała swój debiutancki album "Call Off the Search", sprzedany w blisko dwumilionowym nakładzie. Dwa lata później na rynek trafił "Piece by Piece", przynosząc między innymi najsłynniejszy przebój artystki, "Nine Million Bicycles". Ostatni jak dotąd krążek, "Ketevan", ukazał się w 2013 roku.

Melua występowała już w Polsce wiele razy, nigdy jednak w tak niezwykłym towarzystwie – już 21 marca będzie w łódzkiej Atlas Arenie gwiazdą koncertu z cyklu "Night of the Proms – Classic Meets Pop". Na scenie obok niej wystąpią także Kim Wilde, Mark King z Level 42, John Miles, Tony Henry, a także Kombii i Rafał Brzozowski. Artystom towarzyszyć będzie orkiestra symfoniczna oraz Akademicki Chór Politechnik Łódzkiej.