- Jazz rodził się w nowoorleańskich tancbudach, więc to absurd, że dziś często uważany jest za muzykę snobów - dziwił się w rozmowie z PAP jeden z najwybitniejszych współczesnych saksofonistów jazzowych Branford Marsalis, denerwując się na brak zainteresowania jazzem ze strony szerokiej publiczności.

Reklama

Historia jazzu wypełniona jest wybitnymi muzykami, wzgardzonymi geniuszami, odtrąconymi przez widownię, która nie zainteresowała się ich twórczością, zrażona złą opinią jazzu, jako muzyki nieprzystępnej, snobistycznej.

W swoim czasie z powodu niezrozumienia cierpieli nawet ci, których nazwiska i dokonania dziś traktowane są jak kanon muzyki współczesnej. Raz na jakiś czas muzyczny mainstream spoglądał jednak łaskawym okiem w stronę jazzu; niektóre albumy trafiały na regały w domach intelektualistów i pokojach studentów.

"Kind Of Blue" Milesa Davisa uchodzi za najsłynniejszy jazzowy album. Nagrany w 1959 r. w nowojorskim studiu wytwórni Columbia ustanowił nowy kanon, nową formę jazzowej ekspresji - jazz modalny. Davis, zafascynowany muzyką francuskich impresjonistów zdecydował się wpleść ich pomysły do swojej muzyki. Pomógł mu w tym kanadyjski aranżer i kompozytor Gil Evans, a pierwsze próby tzw. cool jazzu ukazały się jako album "Birth of the Cool".

Trwa ładowanie wpisu

Reklama

Davis - były współpracownik Charliego Pakera - był zmęczony "hot jazzem", oddającym zawrotne tempo życia w wielkim amerykańskim mieście. Poszukiwał nowej formy, bardziej dystyngowanej i kontemplacyjnej. "Kind of Blue" nagrał w towarzystwie Johna Coltrane'a, Billa Evansa, Jimmy'ego Cobba, Paula Chambersa i Juliana "Cannonballa" Adderleya (na jednym z utworów zagrał pianista Wynton Kelly). Popularność albumu uczyniła Davisa gwiazdą - nawet w zdominowanym przez białych, rasistowskim muzycznym świecie przełomu lat 50. i 60. - a dla jego muzyków okazał się "trampoliną" do wielkich karier.

Wśród nich najsłynniejszy - i być może najważniejszy - okazał się saksofonista John Coltrane, który największe sukcesy święcił po 1959 r., przedefiniowując pojęcie jazzu na takich pracach jak "Ascension" i "A Love Supreme". Dwa tygodnie po sesji do "Kind of Blue", Coltrane nagrał jeden ze swoich najpopularniejszych dziś albumów pt. "Giant Steps". 7 utworów na płycie stało się nie tylko standardami - jak np. ballada "Naima" - ale także materiałem, na którym technikę ćwiczyły kolejne pokolenia saksofonistów. "Giant Steps" to także najważniejsza albumowa prezentacja techniki Coltrane'a, nazywanej "sheets of sound" - Ścianą Dźwięku, zapoczątkowana na "Soultrane" dwa lata wcześniej. Coltrane stał się w końcu "świętą figurą", idolem i "duchowym przewodnikiem" dla młodych jazzmanów, którzy otaczali go niemal kultem, do którego przyczyniła się także przedwczesna śmierć muzyka. "Mam zamiar zostać świętym" - mawiał, podkreślając swą wiarę w zbawienie poprzez sztukę.

Najbardziej znanym jazzowym utworem wydaje się być "Take Five", nagrany przez kwartet pianisty Dave'a Brubecka, choć napisany przez saksofonistę grupy Paula Desmonda i wydany w 1959 r. na płycie "Time Out". Piosenka wykorzystywana była w reklamach telewizyjnych, serialach i filmach. Choć nie powinna była zostać przebojem - powstała tylko po to, by perkusista kwartetu Brubecka, Joe Morello, miał okazję, by zaprezentować swój kunszt. Czuł się pominięty. Charakterystyczny motyw, zbudowany wokół perkusyjnego sola, okazał się jednak przebojem radiowym, kwartet Brubecka stał się najpopularniejszym zespołem jazzowym w Ameryce - był także wysyłany za Żelazną Kurtynę, w 1958 r. wystąpił w Polsce - a twarz pianisty trafiła na okładkę magazynu "Time". Tak zwany "West Coast Jazz" - ciepły i melodyjny - podbijał Amerykę.

Reklama

W 1959 r. do sklepów trafiły "Kind of Blue" i "Time Out". W tym samym roku Ornette Coleman przyjechał z Los Angeles do Nowego Jorku, by przeprowadzić rewolucję. Seria koncertów jego zespołu w klubie Five Spot zamieniła się w wojnę między "starymi" a "młodymi". "Młodzi" nie chcieli już więcej grać rozpoznawalnych struktur akordowych. W ogóle nie chcieli grać żadnych akordów, a zdać się na intuicję, zbiorową improwizację. Ich muzyka powstawała "na miejscu", wynikała jedynie z uczucia. Dziennikarze nazwali ją później free-jazzem i odrzucili jako niezrozumiały bełkot, kakofonię. Dziś album "Shape of Jazz to Come" nie brzmi radykalnie, ale w 1959 r. Ornette Coleman został pobity w przerwie własnego koncertu za atakowanie tradycji; nigdy nie zdobył sławy i bogactwa, ale dokonał jednej z najważniejszych rewolucji w historii jazzu. Przed sceną Five Spot zasiadła śmietanka nowojorskiej muzyki jazzowej i otwarcie okazywała swoją dezaprobatę "nowej muzyce". 22-letni kontrabasista Charlie Haden grał z zamkniętymi oczami. Bał się groźnego spojrzenia Charlesa Mingusa.

W 1959 r. ukazał się również nowy album Mingusa, kontrabasisty i kompozytora, znanego z porywczej natury i trudnego charakteru. I wyrazistych poglądów w kwestiach polityczno-rasowych. "Jestem Charles Mingus. Pół-czarny, żółty, pół-żółty, lekko, nie bardzo, nie wystarczająco biały, żeby nie być czarny" - przedstawiał sam siebie w słynnej autobiografii "Beneath the Underdog". Jego muzyka też była pomieszaniem - to tradycyjny jazz, swing i be-bop, zmieszany z agresywnym bluesem i tradycją muzyki gospel.

Na "Ah Um" dał poglądom wyraz artystyczny. Najsłynniejszy utwór z albumu "Fables of Faubus", poświęcony był gubernatorowi Arkansas Orvalowi Faubusowi, który sprzeciwił się prawu i nie zgodził się na integrację szkół. W 1957. Faubus wezwał Gwardię Narodową, by nie dopuściła do wejścia 9 czarnych nastolatków do szkoły - do tej pory przeznaczonej tylko dla białych. Rozpętał "kryzys w Little Rock". W pierwotnej wersji piosenki Mingus i perkusista Dannie Richmond wykrzykują ponad muzyką gniewne strofy o gubernatorze. Na album trafiła jednak wersja instrumentalna; wytwórnia Columbia przestraszyła się i nie zgodziła na publiczne obrażanie polityka. Ostatecznie wersja "właściwa" ukazała się na "Charles Mingus Presents Charles Mingus" w 1961, którą wydała mniejsza - i bardziej niezależna - oficyna.

Jedna z najlepiej sprzedających się jazzowych prac została nagrane jednak nie w "złotej epoce" - przełomie lat 50. i 60., a w 1975 r. Pianista Keith Jarrett, jeden ze współpracowników Milesa Davisa podczas etapu "elektrycznego" jego kariery, przyjechał do Kolonii w styczniu 75' - na zaproszenie 17-letniej Very Brandes - miał zupełnie inne plany na wieczorny koncert, niż to, co ostatecznie wypełniło album "Koeln Concert" i spotkało się z zachwytem studentów na całym świecie.

Zdecydował instrument, jaki czekał na Jarretta w kolońskiej Operze - inny, niż ten umówiony. Podłamany, zdecydował się nie wykonywać przygotowanego wcześniej materiału, uznając, że malutki, zdezelowany fortepian nie oddałby sprawiedliwości muzyce. Zdecydował się nie odwoływać występu, choć nosił się z takim zamiarem. Wyszedł na scenę - dopiero o 23:30 - i pogrążył się w spontanicznej improwizacji. Grał ponad półtorej godziny. Wydany jeszcze tego samego roku album do dziś sprzedał się w nakładzie ponad 3,5 milionów egzemplarzy.

Piotr Jagielski