MARCIN CICHOŃSKI: Skąd wzięła się chęć do powrotu do „Zimowego Graffiti”?

JANUSZ PANASEWICZ: Trochę przypadkowo. Graliśmy w ubiegłym roku trochę koncertów akustycznych, spotykaliśmy się i rozmawialiśmy z fanami – przed koncertem, w garderobie. Było ich zazwyczaj piętnastu-dwudziestu. Wiadomo, o co w takim spotkaniu chodzi: robią sobie zdjęcia, zadają pytania. Mieliśmy serię takich koncertów i spotkań i powtarzało się na nich takie wspomnienie, że jak przychodzą święta to oni spotykają się w domach i słuchają płyt, w tym pierwszego „Zimowego Graffiti”.

Reklama

W czerwcu, przed wakacjami Janek powiedział do mnie: tamta płyta została wydana tyle lat temu, co myślisz, żebyśmy nagrali coś nowego. Mam kilka kompozycji, może byśmy zrobili płytę. Odpowiedziałem, żeby dał melodie, ja napiszę teksty tak, jak dwadzieścia lat temu. Janek przysiadł do tego w czerwcu – na lipiec, kiedy było słońce i wakacje dostałem pełen materiał.

Ten album jest niezwykle refleksyjny. Taki czas, że trzeba było wyrzucić aż tyle przemyśleń? Kumulowało to w tobie tak, że musiałeś aż taką pigułę emocjonalną zawrzeć?

Oj, tak. Ale powiem ci, że to nie było takie łatwe. Byłem na wakacjach w Jastarni z moimi dzieciakami, które pływają na windsurfingu. Wyobraź to sobie – lipiec, fajna pogoda, one pływają, a ja tu dostaję materiał z informacją, że wydamy to w tym roku. Trzeba było usiąść i napisać. Na początku nie wiedziałem jak się skupić, jak się za to wziąć… I o czym napisać, zwłaszcza że przypomniałem sobie pierwszą płytę i zastanowiłem się ile jest takich tematów, które można śpiewać, żeby to nie stało się banalne. Mikołaj, gwiazdka, jakieś prezenty? Znalazłem więc inny klucz – to, o czym się rozmawia poza choinką, skąd się to bierze, jakie są refleksje. Zacząłem sobie przypominać różne sytuacje – np. z bezdomnym facetem, jak mieszkałem w centrum Warszawy, a takie myśli, refleksje, które powracają do mnie właśnie w tym okresie.

Reklama

Rzeczywiście wszystkie te spostrzeżenia potrzebowałem z siebie wyrzucić. Ale myślę, że wtedy kiedy pisałem to było lato i musiałem się specjalnie skupiać. Kiedy nagrywałem była już jesień i łatwiej było o skupienie.

A w same święta ulegasz atmosferze i słuchasz wszystkich rzeczy „christmasowych”?

Reklama

Nie za bardzo. Raczej mam trochę płyt, które nazbierają się w kolejkę: gdzieś je kupię albo dostanę i latem, czy jesienią nie ma czasu ich posłuchać. Jak mam taki okres, że dłużej siedzę w domu, to wtedy je odsłuchuję. I wtedy często odkrywam, że ktoś nagrał fajną płytę i wydał jakiś czas temu, a ja nic o tym nie słyszałem.

Świąteczne i tak usłyszę w sklepie lub jak włączę telewizor.

Trwa ładowanie wpisu

Mamy wasz wielki jubileusz. Czy na samym starcie przypuszczałeś, że to będzie projekt mierzony aż na 35 lat.

Ani trochę. Często myślę o tym, bo to były takie czasy… zwariowane. I my mieliśmy pod dwadzieścia parę lat – kto by wtedy myślałem że będę to samo robił za trzydzieści parę lat. Takiego pomysłu nie było – to było na wielkim spontanie i my wtedy myśleliśmy na zasadzie „fajnie, że się dzieje”. A to fajnie polegało na tym, że ludzie chcą tego słuchać, przychodzą na koncerty. Jeździmy z miejsca na miejsce, poznajemy fajnych ludzi – coś zaczyna się w naszym życiu dziać. Żyliśmy chwilą – pierwszy, drugi, trzeci rok to było na wariackich papierach. Wtedy o tylu latach grania nikt nawet nie myślał. Ale wciągnęliśmy się w to, a czas – jak się okazuje - szybko leci.

Próbowano was wyeksportować. Pokazywani byliście w Stanach Zjednoczonych – ponoć na jednym z koncertów promocyjnych oprócz dziennikarzy amerykańskich ku waszemu zaskoczeniu pojawił się Wojciech Mann.

To było zabawne – był 1985 rok bodajże. Pojechaliśmy do Stanów tak nie za bardzo przygotowani, na wariackich papierach, ze słabym angielskim. W Polsce była euforia, sukces, działo się dużo rzeczy i nagle ten wyjazd do Stanów. Okazało się, że mamy zagrać w Los Angeles – koncert dla djów, dla producentów, dla dziennikarzy radiowych – występ promocyjny, który przygotowała wytwórnia MCA. To była nieduża sala, gdzieś tam przy studiu ABC – na mniej więcej 400-500 osób. Ewidentnie było widać, że ludzie, którzy przychodzą to nie są fani tylko branża. Zagraliśmy jakieś pięćdziesiąt minut, bo tyle było trzeba, by zaprezentować płytę, a potem mieliśmy pogadać z tymi ludźmi. I nagle wśród nich pojawia się Wojtek Mann. Zacząłem się zastanawiać skąd on się tu wziął. Andrzej Mogielnicki, który z nami był wyjaśnił, że ma siostrę w Santa Monica. Andrzej w Wojtkiem znali się, mieli numery telefonów i stąd obecność Wojtka, który czasem do siostry przylatywał na wakacje. Był wtedy jedynym dziennikarzem z Polski. Dla nas to było zabawne, a ogólnie było wesoło, bo Wojtek jak to on, ze swoim poczuciem humoru krzyczy do mnie: „Panas, to co przed tobą to jest monitor”…

A z perspektywy jak to oceniasz – czy w tamtym czasie było realne, żeby w połowie lat osiemdziesiątych podbić zachód?

Myślę, że było realne. Ale wymagało to od nas pozostania tam – to było warunkiem. Na tym koncercie wszyscy to nam mówili. Pojawili się tam tez ludzie od Madonny, bo ona w tym czasie startowała. Jej menadżer widział nas, powiedział, że Madonna rusza w trasę, że jest pierwsza płyta i zaproponował i czy nie moglibyśmy zagrać jako suport act. Mieliśmy zostać i przez trzy miesiące mieliśmy zagrać po jakichś miejscach. Do tego nie doszło, bo amerykańscy menadżerowie stwierdzili, że to nie ten gatunek, nie to. Mieli też na uwadze to, że mamy rodziny w Polsce i musimy wrócić.

Wracając do pytania – mam wrażenie, że pieniądze, które wytwórnia MCA miała do wydania na promocję trochę w niewłaściwy sposób zostały wydane. Pokazywano nas w telewizorach – ale ludzie widzieli nasze twarze, a nie znali nas muzycznie. A według mnie przy takim młodym zespole to trzeba było uderzyć w stacje radiowe, studenckie. Później w Cannes spotykaliśmy dziennikarzy ze Stanów, którzy z nami się zetknęli, pamiętali nas. I oni tez mówili, że MCA dziwną politykę wymyśliło, żeby pokazywać nas w telewizorze, a Amerykanie wtedy słuchali muzyki w radiu.

Troszkę inna polityka promocyjna, trochę więcej czasu – gdybyśmy tam byli to język byłby fajniejszy. Była szansa, ale – oczywiście – musiałby za tym pójść nasza ogromna praca.

O was i o Breakoucie (Tadeusz Nalepa przyznał mi kiedyś, że stchórzył i nie skorzystał z szansy grania koncertów przed Led Zeppelin) mówiono o dwóch realnych wielkich szansach na to, by duża karierę zagranicą zrobić. Teraz teoretycznie czasy są łatwiejsze, a mimo to młodym artystom – poza niszami - wciąż się to nie udaje. Czemu?

W muzyce popularnej się to nie udaje. Długo się nad tym zastanawiałem. Widzę, że raz na parę lat pojawiają się autentyczne talenty, a się nie udaje. Taka choćby niewielka Norwegia, jeszcze mniejsza Islandia – o co chodzi, że oni potrafią. Może to kwestia promocji. Tym bardziej że nie ma granic i jest internet, to nie jest tak, jak my mieliśmy, że ktoś nas musiał zobaczyć, okryć i zawieźć. Teraz samemu się można wypromować. Tyle lat jesteśmy w świecie ogólnomedialnym – wszystko jest blisko i szybko, a żadnego takiego artysty nie ma, który się choćby kojarzy z Polską.

Zostawię świat i powrócę do was – czy teraz jest tak, że koncertując zaczynacie siebie reglamentować?

My i tak gramy dużo. W zasadzie jeśli ktoś chce nas zobaczyć, to nas zobaczy. Mamy też różne opcje – możemy zagrać symfonicznie, ale wiem, że to są drogie koncerty, więc nie każdego stać, by wyprodukować taką rzecz. Ale mamy to w ofercie – tak jak i koncerty akustyczne, elektryczne. Gramy chyba dość sporo. Ja by wolał grać trochę mniej, ale zauważam, że jak gramy więcej to i zespół jest w fajniejszej formie. Ludzie potrzebują grać – jak robimy sobie przerwę, to po tych dwóch, trzech miesiącach pierwsze koncerty, mimo że tyle lat już to robimy, to widzę że jest delikatnie nerwowo. Wchodzimy dopiero później w taki sztos, że gdzieś nas to wkręca i szalejemy po dwa, trzy razy w tygodniu. Zespół lubi grać, jest ewidentnie zdecydowanie koncertowy. Dopóki jest zdrowie, to gramy. Ale rzeczywiście z menagamentem, z którym dobrze się współpracuje, planujemy bardziej niż działamy ad hoc. Nie chcemy przegrzać koniunktury – bardziej to punktujemy.

Trwa ładowanie wpisu

Na waszych koncertach od pewnego czasu powróciły nagrania od dawna nie prezentowane: „Strach się bać” czy „Siódme niebo nienawiści’, które i dla was i dla fanów znaczą coś więcej. W szczególności teraz, w określonej rzeczywistości. Starsi wykonawcy mają odwagę i siłę by mieć własne zdanie, ale w nazywaniu rzeczy po imieniu zostaliście pozostawieni samym sobie. Dlaczego młodzi milczą?

Zastanawiam się, czy to nie jest jakiś koniunkturalizm. Ostatnio o tym rozmawiałem i powiedziałem, że my jesteśmy zespołem longplayowym. Zależy nam, by na płycie było kilka fajnych rzeczy. By płyty się w całości fajnie słuchało. A na świecie jest konwencja, by być artystom singlowym. Trzeba nagrać piosenkę i gdzieś w jakimś programie zabłyszczeć. A przy okazji niespecjalnie robić komuś kłopoty – czy to tekstami, czy to wypowiedziami. Nikogo nie zranić, być poprawnym i spokojnym, bo nam się to nie opłaca. Maciek Maleńczuk, czy kapele z naszego pokolenia jeszcze potrafią takie rzeczy mówić. Myślałem np. o rapie – na początku działo się dużo, teksty były gniewne, o czymś mówiły. Były społeczne i wywoływały emocje. Teraz nawet rap idzie w socjologiczne zagrywki – klubowo-partnersko-towarzyskie, niż w coś co ma jakąś wartość: że bronimy lub wyrażamy coś ważnego. Czasami pojawiają się ludzie którzy o czymś mówią - m.in,: Maria Peszek, Natalia Przybysz, Taco Hemingway, Łona – to jest jednak pochowane. Nie ma głośnego głosu młodych, którzy krzyczą, że im się nie podoba. Widocznie się im podoba.

I kończy się tak, że na płycie, która jest na święta, stary dobry Lady Pank funduje nam garść nie zawsze pogodnych refleksji.

Starałem się jak mogłem, żeby trochę radości w tym było. Nie do końca wyszło i w sumie… jestem z tego zadowolony.

Media