Gdy zabraknie własnych pomysłów, pokusa, by skorzystać z choćby ułamka cudzych dokonań, bywa nieodparta. Oskarżeń o intelektualną kradzież nie uniknęli nawet The Rolling Stones i Led Zeppelin. Ostatnio głośno było zaś o zarzutach stawianych Lanie Del Rey przez grupę Radiohead. Utwór "Get Free" ma zbytnio przypominać największy przebój angielskiego zespołu – "Creep". Nazwiska artystów z najwyższej półki, więc o sprawie napisały media na całym świecie. A przecież to nie pierwsza i nie ostatnia awantura o plagiat.
Radiohead żąda od Lany Del Rey całości praw, czyli pełni wpływów za nagranie, które trafiło na najnowszą płytę wokalistki "Lust For Life". Album był numerem jeden na liście Billboardu, doskonale sprzedawał się również na rynkach azjatyckich i europejskich. Postępowanie było w toku od pewnego czasu, a prawnicy reprezentujący twórców "Get Free" chcieli zawrzeć ugodę i oddać 40 proc. praw do utworu. Radiohead to nie wystarczyło, więc teraz sprawa trafiła do sądu. A wtedy fani szybko przypomnieli, że angielski zespół także nie jest bez winy, a wspomniane "Creep" także było przedmiotem oskarżeń o plagiat. Jak się okazało, słusznych – zespół do listy autorów kompozycji musiał dopisać Alberta Hammonda oraz Mike’a Hazelwooda z zespołu The Hollies, twórców przeboju z 1972 r. "The Air That I Breathe", z którego elementy Radiohead beztrosko zapożyczyli.

Zrobiliśmy to nieświadomie

Reklama
Polski rynek jest znacznie bardzie wyrozumiały w kwestii plagiatów. Wiele spraw udało się zamieść pod dywan lub zatuszować. Dwie najgłośniejsze dotyczyły nagrań, które śpiewała cała Polska. "Fakt, zaje...iśmy to nagranie, ale zrobiliśmy to nieświadomie" – powiedzieli z bezczelnością muzycy płockiej formacji Jeden Osiem L po tym, gdy media wskazały, że zapętlona partia fortepianu, na której oparto całą kompozycję "Jak zapomnieć", pochodzi z nagrania "Overcome" amerykańskiego zespołu Live. Po krótkiej burzy sprawa została jednak zapomniana.
Reklama
W 2000 r. ciężko było uciec od przebojów zespołu Brathanki. "Czerwone korale" grane były wszędzie, a album, z którego pochodziły, znalazł niemal 300 tys. nabywców. Szybko jednak okazało się, że muzyka tradycyjna, o której mówiła formacja, to nic innego, jak kompozycje węgierskiego muzyka Ferenca Sabo. Muzycy rozgrzeszali się brakiem świadomości i zawarli z kompozytorem ugodę. Jej szczegóły nie są jawne, ale zespół podpisał kompozycję nazwiskiem Sabo, zaprosił też Węgra na wspólną trasę koncertową. Ale po aferze grupa już się nie podniosła – kolejne płyty, wydane po odejściu wokalistki Halinki Mlynkovej, sprzedawały się w znikomej liczbie egzemplarzy.