Trzecia płyta My Bloody Valentine była najbardziej oczekiwanym krążkiem połowy lat 90. Wszyscy czekali, co jest w stanie zrobić zespół po nagraniu "Loveless". Kevin Shields podpisał wtedy kontrakt z jedną z największych wytwórni fonograficznych na świecie (Island). Dzięki temu miał nadzieję spełnić wszystkie swoje brzmieniowe zachcianki. Niestety kontrakt z majorsem nie przyniósł spodziewanego arcydzieła. Shields, skompletowawszy prywatne studio, zapadł na niemoc twórczą. Walczył z nią latami. A była to walka heroiczna, bo kiedy chodzi o własną wizję sztuki, nie liczy się nic: ani koszta, ani czas. I dlatego płytę "mbv", którą nagrywał przez ostatnie 15 lat, wydał własnym sumptem w internecie.

Reklama

Na pierwszy rzut… ucha rock My Bloody Valentine AD 2013 brzmi równie totalnie jak przed laty. I to w zasadzie jego jedyna zaleta. Każde kolejne przesłuchanie "mbv" bezlitośnie obnaża muzyczne mielizny. Bo perfekcjonizm i misterne tkanie piosenek z niezliczonych ścieżek gitar nie uchroniły przed nimi Shieldsa. Rozpoczynające płytę "She Found Now" mogłoby się z powodzeniem znaleźć się na "Loveless", ale nie ma tej siły, która cechowała kawałki z tamtego albumu. Podobnie "Who Sees You", "If I Am" czy nawet wpadające w ucho "Only Tomorrow".

Poza gęstą ścianą gitarowych sprzężeń, buczeń i drgań oraz eterycznych wokali Shieldsa i Bilindy Butcher na "mbv" znalazło się też miejsce na eksperymenty. Sęk w tym, że z biegiem lat zabawy z jednostajnym klawiszem ("If I Am"), drum and bassem ("Wonder 2") czy rytmiczną gitarowo-perkusyjną łupanką ("Nothing Is") straciły posmak świeżości i zmieniły się w odgrzewane kotlety.

MY BLOODY VALENTINE | mbv | Pickpocket