To pierwszy krążek kapeli bez gitarzysty Malcolma Younga, który opuścił AC/DC z powodów zdrowotnych. Trwa zaledwie 35 minut, ale to dobra długość, by się nim nie znudzić. Australijczycy nie proponują tutaj żadnej muzycznej nowości. Angus Young tnie po gitarach jak maczetą, Phil Rudd rytmicznie wali w bębny, a Brian Johnson wykrzykuje niespecjalnie poetyckie teksty z zaciśniętymi zębami. Wszystkie numery to stadionowe hity i na pewno z tego powodu warto się modlić o ich przyjazd do Polski.

Reklama

Pytanie, po co w ogóle AC/DC nagrywają nowe płyty, skoro i tak pewnie wyprzedaliby stadiony na całym świecie? Rockandrollowi dziadkowie muszą mieć po prostu pretekst, by ponownie pokazać się światu i pewnie też by pokazać sobie, że jeszcze potrafią trzymać gitary i mikrofony w rękach. Poza tym Johnson na pewno odkłada na kolejną motoryzacyjną perełkę, samochody to przecież jego wielka miłość.

AC/DC "Rock or Bust" nie powinni się wstydzić, choć do kanonu ich płyt z "Highway to Hell" i "Back in Black" na czele pewnie nie wejdzie. Na szczęście poza prostą, rockową rąbanką są tu perełki w stylu mrocznego "Dogs of War" albo "Baptism My Fire" z pięknym basowym początkiem. Rockmani z siwymi włosami, wytartymi skórami i spodniami zakładanymi po wyjściu z korporacji pewnie łykną album weteranów ze średnią wieku ponad 60 lat. Rockowa młodzież w drogich skórkowych kurteczkach z sieciówek może już jednak "Rock or Bust" odłożyć na półkę z napisem "zakurzona historia rocka".

Plus należy się AC/DC za świetną trójwymiarową okładkę.

AC/DC | Rock or Bust | Sony Music

Reklama