Jego poprzedni album "The Last Ship" (2013) przesycony był akustycznym graniem w klimacie morsko-folkowym. Na "Symphonicities" (2010) wraz z Royal Philharmonic Concert Orchestra zagrał swoje największe przeboje w mało odkrywczym i raczej nudnawym stylu. "If on a Winter’s Night..." z 2009 roku wypełniony był kolędami i pastorałkami. Z kolei "Songs from the Labyrinth" (2003) to Sting w XVI-wiecznych pieśniach Johna Dowlanda. Tak naprawdę ostatni poprockowy Sting to album "Sacred Love" z 2003 r. Minęło więc już 13 lat, od kiedy czekamy na Stinga w klimacie "If You Love Somebody Set Them Free" albo "All This Time".

Reklama

Zdanie samego Stinga, że sporo jest na "57th & 9th" (to róg ulic w Nowym Jorku, które Stinga mijał, chodząc do studia) rock’n’rolla albo, jak można przeczytać w niektórych recenzjach, że to coś dla miłośników ostrego rocka, warto wziąć w cudzysłów. Z ostrym rockiem ma to niewiele wspólnego, Sting tylko momentami zahacza o naprawdę żywiołowe rejony. Najmocniejszym rockowym ciosem jest numer "Petrol Head" z rzężącymi gitarami i mocnym wokalem. Nawiązaniem do klasycznego grania The Police jest z kolei rozpoczynający album singiel "I Can’t Stop Thinking About You". Innym, lekko arabskim klimatem wypełnione jest z "Inshallah" z poruszającym tekstem o beznadziejnej sytuacji uchodźców. Na instrumentach perkusyjnych zagrał w nim pochodzący z Maroka Rhani Krija. Ważną kompozycją jest na "57th & 9th" także nagrana wyłącznie z wykorzystaniem gitary i głosu Stinga wyciszona "The Empty Chair" poświęcona Jamesowi Foleyowi, amerykańskiemu fotoreporterowi porwanemu i zamordowanemu przez ISIS w Syrii w 2014 r. Kompozycja zabrzmiała wyjątkowo na zakończenie niedawnego koncertu Stinga w paryskiej sali Bataclan. To był pierwszy występ po rocznej przerwie na skutek tragicznego zamachu terrorystycznego podczas występu Eagles of Death Metal. Spotkały się na nim rodziny ofiar.

Trwa ładowanie wpisu

Na nowej płycie Sting porusza też problem zmian klimatu oraz oddaje hołd zmarłym w ciągu ostatnich kilku miesięcy ikonom muzyki: Prince’owi, Davidowi Bowiemu, Glennowi Freyowi z The Eagles i Lemmy’emu Kilmisterowi z Motorhead. W "50.000" śpiewa o tym, jak dzięki muzyce artyści stają się nieśmiertelni. Trudno jednak spodziewać się, by jego "57th & 9th" stało się równie słynne i przyczyniło się do nieśmiertelności Stinga, co "The Dream of the Blue Turtles" (1985) czy chociażby "Ten Summoner’s Tales" (1993). Sting jest dziś zupełnie innym artystą, ani nie ma ciśnienia na sprzedaż milionów płyt, ani nie musi niczego nikomu udowadniać. Na "57th & 9th" po raz kolejny pokazał się jako mistrz pisania surowych, przejmujących piosenek, momentami tylko dając upust swoim rockowym korzeniom. Wadą tego krążka jest zapewne brak genialnych piosenek, które do dziś wypełniają setlisty jego koncertów. Nie ma tu ani następcy jazzowo-rockowego "Englishman in New York", ani ballady w stylu "Fragile". Sting wydał płytę zwyczajnie przeciętną jak na swoje możliwości. Plusem jest to, że stała się pretekstem do trasy koncertowej. W ciągu najbliższych miesięcy zobaczymy go na żywo w Polsce dwukrotnie. 8 grudnia zaśpiewa kilka piosenek w Centrum Kulturalno-Kongresowym Jordanki w Toruniu (wstęp na zaproszenia). 1 stycznia ten koncert będzie można zobaczyć na antenie TVP 1. Klasyczny, pełny koncert Brytyjczyk zagra na warszawskim Torwarze 27 marca przyszłego roku.

Reklama

Sting "57th & 9th" Universal Music