To niemal nie do uwierzenia, ale Coma w przyszłym roku będzie świętować jubileusz dwudziestolecia istnienia. Zaistnieli na początku w głowach i sercach łódzkich fanów – „Leszek Żukowski” z wydanej w 2004 roku płyty „Pierwsze wyjście z mroku” na lokalnych listach przebojów przebywał przez ponad rok. Potem zaczęło się szaleństwo ogólnokrajowe – zespół wyprzedawał na pniu sale koncertowe, na plenerach wszyscy śpiewali refreny takich przebojów jak „Spadam” czy „Tonacja”. Zainteresowanie było ogromne, a że każdej akcji towarzyszy reakcja, bardzo szybko przeciwnicy poetyki tekstów i rozbudowanych form postawili Comę jako wroga publicznego numer jeden. Początkowo krytyka wygłaszana bardziej pod adresem fanów Comy, niż samego zespołu miała sens – bo każdego, kto ciągle słucha tylko jednego wykonawcy, nie zauważając, ile muzycznego dobra jest na świecie, należy ocucić w sposób brutalny. Rzecz w tym, że w chwilę potem hejt przeniósł się na zespół, którego obwiniano za wszystko, z upadkiem meteorytu tunguskiego włącznie.

Reklama

Dodatkowo Rogucki był wszędzie – grał w serialach o żołnierzach na misji w Afganistanie, kłócił się z Korą jako juror w talent show (co ciekawe - na nowej płycie śpiewa „Chciałem być gwiazdą w telewizorze, ale to okazało się za proste”), udzielał wywiadów, grał koncerty, nagrywał duety. Tym, którzy mieli go dość narażał się potrójnie i poczwórnie, wywoływał do tablicy hejterów, prowokował, bo zmuszał do zajmowania stanowiska.

I doigrał się – „hejt omal nie zabił zespołu Coma” stwierdził rok temu w wywiadzie. Na szczęście Coma się odrodziła. Na szczęście bo nagrała intygującą płytę.

Trwa ładowanie wpisu

Reklama

Od razu pomogę hejterom: stylistyka tekstów znów jest co najmniej delikatnie pretensjonalna. Rogucki mierzy się ze snajperem w parku, mimo że tylko wyszedł po papierosy, patrzy na internetowe lajki. Do krytyki zachęcać będą same tytuły jako „Odniebienie” czy „Widzę do tyłu”. Zmieniło się – i to sporo – w muzyce. Ci, którzy pamiętają zespół z rozbudowanych gitarowych form, które aż promieniowały od patosu, zdziwią się. Do przodu w wielu nagraniach wysunięta została elektronika, riffy pojawiają się – a jakże – ale produkcja wskazuje na fascynację nowymi zespołami z Wysp Brytyjskich, wsłuchanie się w nową falę rocka.

Nie brakuje tu melodii mocno przebojowych. Przy utworach „Za chwile przestaniemy świecić” oraz „Cukiernicy” noga sama chodzi (na marginesie – czy w tym drugim pomysł na przejścia tylko mi przypomina „Keep The Faith”?), a „Lajki” wchodzą nie po pierwszym przesłuchaniu, ale jak już wejdą, to uporczywie każą się powtarzać.

Gdyby nie głos Piotr Roguckiego, można wprowadzić się w iluzję, że mamy do czynienia z nowym zespołem. Oczywiście w „Konfetti” słychać, że gitarzystę ciągnie do rozpoczęcia niekończącego się solo na gitarze i pewnie na koncercie utwór ten będzie pomostem do prezentacji starszych nagrań. Nie da się jednak nie zauważyć, że metamorfoza muzyczna zaprowadziła zespół w miejsce, o które nikt grupy nie podejrzewał.

Reklama

Ja z kolei nie podejrzewam, że hejt na zespół Coma się skończy. Zespół będzie dyżurnym chłopcem do bicia. Po nagraniu płyty „Metal Ballads vol. 1” będzie on miał jednak taki sam sens, jak powtarzanie przy każdej okazji, że wykonawca ten czy ów skończył się na kill ’em all. Będzie zwykłym bełkotem, wypełniaczem czasu i postów i wizytówką tego, kto go napisze.

A że Roguc jest taki, jaki jest? Cóż – jak trafnie dogryzła mu niegdyś Kora : „Once an actor, always an actor".

Coma - "Metal Ballads Vol.1"; Mystic