MONOTONIX, Mitch & Krutogolov & Mitch

17 grudnia - Warszawa, Centralny Basen Artystyczny
18 grudnia - Katowice, Klub Muzyczny Cogitatur





Jak forma przed kolejnymi występami w Polsce?
Ami Shalev: W porządku, chociaż musiałem sobie zrobić kilka dni przerwy, bo podczas ostatniego koncertu w Londynie złamałem żebro.



Reklama

Który to już raz?
Chyba pierwszy, ostatnio rzadziej przydarzają mi się takie wypadki. Z reguły występy kończą się kilkoma siniakami.

Najgorsza twoja kontuzja?
Hm, kilka lat temu w Nowym Jorku złamałem sobie obydwie ręce. Zanurkowałem w publikę i pechowo upadłem, ale takie jest ryzyko stage divingu.

Jakieś poparzenia?
Też zdarzyło się kilka raz. Ale zabawy z ogniem już niezbyt często są częścią naszego show, bo właściciele klubów się denerwują.

Reklama



Nadal macie zakaz występowania w Teksasie?
Tak, jest jeszcze kilka innych klubów w Stanach, z których zostaliśmy wyrzuceni i nigdy nie zaprosili nas ponownie. Chyba też nie jesteśmy mile widziani w kilku miejscach w Izraelu. Na szczęście w Europie nikt nie ma problemu z naszymi wybrykami i pozwalają nam na wszystko.

Reklama

Jak wspominasz występ na Off Festivalu?
O rany, było świetnie. Publiczność była naprawdę dzika, to była najlepsza zabawa podczas tamtej trasy.

A często zdejmujesz spodnie przed słuchaczami i wypinasz się do nich tyłkiem?
Nie, akurat w Mysłowicach dałem się trochę ponieść. Ale o to chodzi podczas naszych koncertów, żeby czuć się swobodnie i dobrze się bawić.

Potrafisz też usadzić i uciszyć kilkaset osób...
Tak, to robię na każdym występie. Wydzieram się głośno na ludzi i od razu siadają. Mam pełną kontrolę nad słuchaczami, to część tego show. Razem ze mną tańczą, a potem noszą nas na rękach razem ze sprzętem, a my dla nich gramy…

Wykonujecie bardziej popisy rodem z cyrku niż z koncertu rockowego?
Dlatego mówimy czasem o tym, że robimy palestyński cyrk. Zwykłe koncerty rockowe są dla nas zbyt nudne.



Co wam w ogóle strzeliło do głowy, żeby występować ze wszystkimi instrumentami wśród publiczności, a nie na scenie?
Miałem dosyć występowania przed grupką osób, która albo nie ma ochoty nas słuchać, albo tupie nóżką i zupełnie nie angażuje się w muzykę, kiedy ja się pocę i wydzieram. Dlatego najpierw zacząłem skakać ze sceny, prowokować słuchaczy, a potem przenieśliśmy się w tłum, i tak już zostało.

Czyli stare dobre czasy The Stooges, MC5, Sex Pistols?
Tak, „Kick Out The Jams”, „Raw Power”…

Ale u was nie ma punkowej agresji?
Nie, ludzi nie reagują w ten sposób na nas, bo nie wytwarzamy negatywnej energii jak punkowcy. Nam chodzi tylko o zabawę.

I poczucie humoru?
Prawda, to ważny element naszej muzyki. Czasem mówię, że na koncertach robimy niepoważne rzeczy w poważny sposób.

To typowe podejście dla Izraelczyków?
Rzeczywiście, czujemy się bardzo izraelskim zespołem. To nie znaczy, że każdy zespół w Tel Awiwie jest taki jak my. Po prostu nasze zachowanie jest inne od tego, jakie prezentują zespoły amerykańskie czy angielskie – bardziej dzikie, desperackie i chaotyczne.



Poza tym nie jesteście zbyt znani w Izraelu?
To prawda, w tym roku występowaliśmy w Izraelu chyba tylko raz, supportowaliśmy Faith No More i Dinosuar Jr.

Ilu osobom kazałeś tym razem siedzieć cicho?
Pewnie około siedmiu tysięcy, tylko musiałem wydrzeć się do nich po hebrajsku.

Czemu nie lubicie grać u siebie?
To nie chodzi o to, czy lubimy, czy nie. Izrael jest małym krajem, koncerty można zagrać tylko w kilku klubach – i na tym kończy się trasa. Przedtem graliśmy w innych zespołach i w końcu stwierdziliśmy, że to nie ma sensu. Trzeba było wystartować do Europy i do Ameryki, więc na granie u siebie przestało wystarczać czasu.

Pierwszą trasę po Stanach urządziliście zupełnie na dziko?
Mieliśmy namiary na różne miejsca od naszych znajomych oraz z MySpace, więc zabukowaliśmy wstępnie terminy i ruszyliśmy do akcji. W końcu spędziliśmy w Stanach, kilka tygodni jeżdżąc od miasta do miasta na Wschodnim Wybrzeżu i zupełnie spontanicznie grając kolejne koncerty. Czasem było po pięć, dziesięć osób, czasem trochę więcej, ale przyjęcie zawsze mieliśmy dobre – chociaż zdarzało się też, że ochrona wyciągała wtyczkę z prądu i przerywała show. Potem przyszedł jeszcze czas na Europę i tak w ciągu roku zagraliśmy ponad 300 koncertów.



Ale waszej płyty i tak wciąż nikt nie chciał wydać?
Tak, wysłaliśmy demówkę do wytwórni Drag City, ale zupełnie nie była nami zainteresowana. W związku podczas kolejnej trasy pojechaliśmy do razu do Chicago i zaprosiliśmy jej szefów na koncert. Byli pod ogromnym wrażeniem i zgodzili się nas wydać pod warunkiem, że zabrzmimy w studiu tak jak na koncercie. Przejechaliśmy całe Stany, grając dzień w dzień, aż wreszcie dotarliśmy do San Francisco, gdzie weszliśmy do studia razem Timem Greenem z The Fucking Champs i spontanicznie zarejestrowaliśmy nasze piosenki na pierwszą epkę „Body Language”. Zresztą nie było nas stać na to, żeby wynająć studio na dłużej, bo byliśmy bankrutami.

Wasz najnowszy album „Where Were You When It Happened” również zarejestrowaliście i wydaliście w Stanach. Nie czas wyemigrować z Izraela?
Co ty, Tel Awiw to najlepsze miejsce pod słońcem. Mieszkam w starej części miasta, w Jaffie – mają tu pyszne jedzenie, świetny klimat imprezowy, a w ciągu dnia można biegać po plaży i wygrzewać się w słońcu. Czasem ja też muszę się jakoś zregenerować po takich szaleństwach.