"Ain’t No Grave"
Johnny Cash
Wyd. American/Lost Highway, 2010



Wydawało się, że wydany cztery lata temu album A Hundred Highways definitywnie zamknął ostatni etap twórczości Człowieka w Czerni. Tymczasem okazuje się, że producent Rick Rubin wygrzebał z archiwum jeszcze kilka nieznanych utworów zarejestrowanych w domowym studiu artysty w Hendersonville na kilka miesięcy przed śmiercią. Trudno nie kryć zniesmaczenia tym, że po siedmiu latach ktoś znów grzebie w grobie Johnny'ego Casha i próbuje dorobić się na schedzie po nim. Ale po zapoznaniu się z Ain’t No Grave wszelkie wątpliwości mijają, bo dopiero z tą płytą misterium śmierci wielkiego barda Ameryki nabiera sensu.



Reklama


Gdzie śmierci zwycięstwo

Tutaj w doborze utworów ani nie ma przypadków, ani znanych przebojów. Kluczem było osobiste podsumowanie życia artysty - spojrzenie z zadowoleniem w przeszłość, z nadzieją w przyszłość i ostateczne spisanie jego testamentu artystycznego. Tak jak na poprzednich wydawnictwach, ton nadaje tytułowa kompozycja "Ain’t No Grave (Gonna Hold This Body Down)" napisana przez religijnego śpiewaka Brata Claude’a Ely’ego, a na tę okazję zaaranżowana na gitarę akustyczną, elektroniczną, banjo, organy z żywo nabijanym rytmem i uderzeniami w dzwon. Na pierwszym planie oczywiście wciąż charakterystyczny baryton Casha, który śpiewa "Nie ma grobu, który mógłby zatrzymać moje ciało" i opisuje swoje zmartwychwstanie w otoczeniu aniołów. Równie mocne wrażenie w tym kontekście robi nieco spokojniejsza muzycznie, za to bardziej dostojna za sprawą kwartetu smyczkowego ballada "I Corinthians 15:55", w której cytatem z Biblii pyta: "O gdzież jest, o śmierci, twoje zwycięstwo? Gdzież jest, o śmierci, twój oścień?".

Ta płyta nie mogła ukazać się wcześniej - jest zbyt emocjonalna, szczera, żeby się nią dzielić ze słuchaczami za życia, a po jej nagraniu trudno powiedzieć coś więcej.

Reklama



Nadchodzi dzień odkupienia
Reklama

Kiedy Cash śpiewa w "Redemption Day" refren "Jest pociąg, który zmierza wprost do bram niebios. A po drodze dziecko, mężczyzna oraz kobiety patrzą i czekają. Czekają na dzień odkupienia", to odbiera się tę piosenkę inaczej niż oryginalne wykonanie Sheryl Crow. Jednocześnie podziw budzi spokój, z jakim w "Can’ Help but Wonder Where I’m Bound" Toma Paxtona wyraża pogodzenie ze swoim losem czy w "For the The Good Times" Krisa Kristoffersona po odejściu żony śpiewa "Nie bądź taka smutna. Wiem, że to już koniec. Ale życie toczy się dalej, a ten cały świat będzie się kręcił bez nas. Bądźmy tylko zadowoleni z tego, że mieliśmy trochę czasu dla siebie". Takie poczucie daje mu głęboka wiara w Boga i satysfakcja z życia, o której świadczy w kameralny "A Satisfied Mind" zaśpiewany przy akustycznej gitarze. Jednak czym byłyby te deklaracje i wyznania, gdyby nie spajająca całość ostatnia piosenka "Aloha Oe"? Powszechnie znanym hawajskim klasykiem bez zbędnego patosu, za to z nutką melancholii w głosie w przewrotny sposób Cash żegna się już bezpowrotnie z fanami.



Legenda żyje wiecznie

Niezależnie od tego, czy artysta tak właśnie przewidział zakończenie kariery i czy podpisałby się pod producencką robotą Ricka Rubina - jest to wielki album, który przejdzie do historii. Jest on też ukoronowaniem ostatniej drogi na szczyt, którą Cash rozpoczął w 1994 roku "American Recordings", nagrodzonym Grammy w kategorii najlepszy album folkowy. Zapraszając na kolejne płyty z tej serii młodszych artystów (Will Oldham, Nick Cave, Tom Petty), sięgając po bardziej współczesny repertuar (U2, Beck, Soundgarden, Nine Inch Nails, Depeche Mode), na przełomie wieków stanął na czele odrodzenia tradycji amerykańskiej piosenki i stał się ojcem chrzestnym nowej sceny folkowej. A odnosząc sukces komercyjny singlem "Hurt", powrócił do masowej wyobraźni. Tym razem nie w roli dzielnego kowboja z Południa, cudownie nawróconego farmera czy niepokornego gwiazdora z filmowej biografii "Spacer po linie", ale starego, niedołężnego człowieka na skraju śmierci, którego w naturalistyczny sposób w teledysku pokazał Mark Romanek. Cash przełamał dotychczasowe tabu śmierci w popkulturze i pokazał, że może idole umierają młodo, ale prawdziwe legendy żyją wiecznie.