Na płycie zatytułowanej "Muniek", przygotowanej we współpracy z Janem Benedkiem, nie ma rewolucji. Zygmunt Staszczyk pozostaje wierny sobie, choć szkoda, że prezentuje wciąż tak konserwatywne oblicze. Ale w tym jego urok. I jest to ostatnio chyba jedyny taki przypadek: polski wykonawca nagrywa płytę bezpieczną, ale nie idzie na układy z mainstreamem i nie obniża lotów.

Reklama

Gdy zapowiadał wydanie solowej płyty, zarzekał się, że nie ma mowy o przejściu na drugą stronę mocy, czyli pisaniu modnych, tanecznych numerów, które miałyby przyciągnąć młodszych fanów.

Hiciory nie dla wszystkich

"Muniek" pokazuje, że mu się udało, a w dodatku i sentymentalne teksty, i muzyka wzmocniona elementami zawadiackiej ballady i folk-popowego country brzmią wiarygodnie. Co nie znaczy, że solowa płyta Muńka może się spodobać wszystkim, lecz o to chyba chodziło Muńkowi.

Reklama

I od początku, od hiciorskiej, rock’n’rollowej "Tiny", przypominającej o początkach T.Love, przez waitsowski, hultajski song "Ring Dong" po nieoczekiwanego "Świętego" z wzruszającą melodią – Muniek trzyma się wiernie samego siebie sprzed lat, a jednocześnie umie nie przekroczyć wąskiej bariery kiczu.

Owszem, takie numery, jak autoironiczny, do szpiku rockowy "Stary Boy" czy zaśpiewana z Anną Marią Jopek ballada "Dzieje grzechu" to przeboje dla fanów, którzy z niejednego pieca chleb jedli i najczęściej wszystko smakuje im tak samo.

Ale jeśli Muniek umiejętnie balansuje między przeszłością (blues-rockowe "Hot Hot Hot" czy utrzymane w stylu ska "Njutella Marcella" z udziałem Kory) a autocytatami – dlaczego potępiać jego muzyczne wybory? To żadna rewolucja, jednak Staszczyk śpiewa i gra w stylu, który fajnie podsumowuje to, co w polskiej muzyce kiedyś było ważne. Podobnie jest z tekstami: w "Świętym" Muniek śpiewa: "ja stoję w klasie sam, chłopaki jednak płaczą" – to wymowne podsumowanie kilkudziesięciu lat kariery, choć szkoda, że nieugięty muzyk stracił ochotę do zrobienia czegoś odświeżającego.

Reklama

Jego kolegom po fachu, Januszowi Panasewiczowi, Janowi Borysewiczowi i Maciejowi Maleńczukowi, którzy także niedawno wydali albumy solo, niestety nie udało się nawet utrzymać jego poziomu.

Czytaj dalej >>>



Starsi nie galopują

Prawdopodobnie problemem jest to, że polscy weterani nie wiedzą, jak odnieść się do galopującej rzeczywistości. Brak im dystansu, a może też ciekawości świata, skoro ostatnimi, którym udało się wgryźć w naszą doraźność, byli Lech Janerka na płycie "Plagiaty" (2005), a potem Wojciech Waglewski, który z synami nagrał album "Męska muzyka" (2008). Ciemny egzystencjalizm, dziecięca ironia i udane spojrzenie na dotykającą Polaków politykę ("Irak jest nasz", w świetnym "Rowerze" czy "Paradoksy bytu tu, polska plama to nie brud") były u Janerki jak najbardziej na miejscu – a prócz tego jego album, mimo że mocno akustyczny i skonstruowany z piosenek pisanych dawno temu, nie odstawał brzmieniowo od nowoczesnych płyt innych wykonawców.

Z kolei Waglewskiego ciekawi młodsze pokolenie muzyków i potrafi ich skłonić do interesującej współpracy (w wywiadzie dla "Dziennika" przed dwoma laty mówił: "Nie ukrywam, że przy okazji płyty Marysi Peszek zachwyciłem się tym, co Emade potrafi studyjnie wydobyć z żywego grania. Pojawił się więc pomysł, żeby oddać w jego ręce moje gitarowe piosenki").

Brak polskich Waitsów

To jedyni nasi artyści w zasłużonym wieku emerytalnym, którzy wprawdzie w swoich poszukiwaniach nie zawsze docierają do sedna muzyki, jak anglosaskie legendy muzyki, ale potrafią udowodnić, że nie trzeba koniecznie się wyprzedać artystycznie, żeby osiągnąć sukces. Brak nam polskich Tomów Waitsów, Nicków Cave’ów, Billów Callahanów, Williamów Oldhamów, Leonardów Cohenów, Iggych Popów i Elvisów Costello. Nie mówiąc o nieżyjącym już Johnnym Cashu, o Neilu Diamondzie, Neilu Youngu czy Bobie Dylanie. A tym samym brak nam autorytetów, od których mogliby się odbić młodsi artyści niezależni – oni muszą szukać inspiracji na zagranicznych albumach.

Amerykańscy songwriterzy i bardzi koncentrują się na swej niezależności i przewidywalnym brzmieniu, i to one są gwarantem jakości ich płyt. Ale zarazem twórcom takim jak Tom Waits czy Nick Cave od lat niezmiennie nagrywającym znakomite płyty trudno zarzucić kopiowanie siebie. Banałem byłoby twierdzić, że niczym wino im są starsi, tym lepsi, lecz zarazem coś jest w tym, że dla wielu młodych muzyków zaszczytem jest zostać zaproszonym do współpracy przez Cave’a czy poleconym przez Callahana.

Albumy Cave’a – "Dig, Lazarus, Dig!!!" czy ostatnia, nagrana z Warrenem Ellisem "White Lunar" – to coraz doskonalsze produkcje, lecz także coraz lepsze artystycznie i pogłębione brzmieniowo utwory. Wielki artysta osobny, jakim jest Tom Waits, nie tylko inspiruje całe pokolenia młodszych artystów i urzeka swym wyjątkowym głosem. Płyty Waitsa, takie jak "Real Gone", 3-płytowa "Orphans" czy ostatni krążek koncertowy "Glitter and Doom Live" to prawdziwa poezja rocka, nietracąca na sile w zetknięciu z loopami, syntezatorami, brudnymi elektronicznymi pogłosami czy naturalnymi dźwiękami ulicy.

Może kiedyś ktoś taki jak Muniek, Maleńczuk czy Kazik zechce na poważnie i z dobrymi efektami poeksperymentować z muzyką na podobnym poziomie. Na razie pozostaje nam przyzwoity hołd złożony minionemu trzydziestoleciu – "Muniek".