To objawienie zastygłego, plastikowego i podporządkowanego Lady Gadze kobiecego popu. Od początku kariery, przy każdym możliwym tekście o rudowłosej Brytyjce powtarzane jest określenie Florence jako nieślubnego dziecka Kate Bush. To tyleż trafne, co nie w pełni oddające jej pomysł na muzykę. To Bush może się od niej uczyć, jak mroczne historie opowiadać w bajkowy sposób. Wokal Bush bywa momentami nieznośnie krzykliwy, niczym głosik Maurice’a Gibba z Bee Gees. Florence, bawiąc się swoim głosem, koi, nawet krzycząc.
– Chciałabym, żeby moja muzyka brzmiała jak upadek z drzewa lub wysokiego budynku albo wessanie w głąb oceanu, gdzie nie można złapać tchu – mówiła Florence. Jej pierwsza płyta "Lungs" mogłaby stać się soundtrackiem do dramatu kręconego w bajkowym świecie hobbitów w Shire. Głos Florence jest momentami delikatny jak wokal Elizabeth Fraser z Cocteau Twins, by później przerodzić się w piskliwy krzyk. Brytyjka potrafi zaśpiewać jak folkowa hipiska, kobieca wersja Nicka Cave’a. Umie krzyczeć, ale gdy trzeba, zniża głos i szepce, niemal recytuje.



Dźwiękom harf, smyczków i chóru towarzyszy w jej piosenkach klubowa elektronika i rockowe gitary. Śpiew Florence nie pasuje do zapoczątkowanej przez Madonnę śpiewającą "Like a Virgin" epoki pań piszczących bezwładnie do mikrofonu, bo specjaliści w studiu i tak nad tym popracują i poprawią wokalizę. Kojarzy się raczej z tym, co można było usłyszeć na analogach zaangażowanych wokalistek w stylu Patti Smith.
Reklama
Nie znaczy to jednak, że dźwięki w piosenkach Florence brzmią staromodnie. Duża w tym zasługa producentów, specjalistów od nowych brzmień: Paula Epwortha (Bloc Party/Maximo Park), Jamesa Forda (Arctic Monkeys/The Klaxons) i Steve'a Mackey'a (Pulp/M. I. A). Z tym kolażem dźwięków Brytyjka znalazła się na szczycie sprzedaży w Wielkiej Brytanii, otrzymała Brit Award, była nominowała do prestiżowej Mercury Prize, a do współpracy zaprosili ją m.in. Fatboy Slim i David Byrne.
Reklama
Od pół roku słychać o przygotowaniach nowego albumu, tymczasem jednak na rynek trafiła nowa wersja jej debiutu pod tytułem "Between Two Lungs". Oprócz znanego już materiału wydawnictwo zawiera drugi krążek z rarytasami. Na nim nagranie ze ścieżki dźwiękowej do "Zmierzchu" – "Heavy In Your Arms", remiksy The Horrors ("„Hurricane Drunk") i Yeasayer ("Dog Days Are Over" – brzmiący jak zabawa Daft Punk z głosem Florence) oraz wersje akustyczne wybranych numerów. Jest też "You’ve Got the Dirtee Love", który z Dizzee Rascalem wykonała podczas ostatniej ceremonii Brit Awards. Numer pokazał, że swoim wokalem Brytyjka potrafi współgrać nie tylko z harfami, ale nawet z rapem.



Jednak to właśnie akustyczne wykonania pokazują możliwości Florence w pełnej krasie. Zresztą Brytyjka bardzo często śpiewa swoje piosenki tylko w towarzystwie gitar albo harfy. Na YouTube można znaleźć kilkadziesiąt filmików z różnych jej występów unplugged. Jej wykonania "Dog Days Are Over" czy "Drumming Song" poruszają. Florence jest w nich maksymalnie skupiona i choć wygląda, jakby robiła to bez specjalnego wysiłku, wyśpiewuje każde słowo, jakby miało być ostatnim, zanim utraci głos. Na scenie – także w warszawskiej Stodole – pokazała, że potrafi być równie wciągająca, biegając i tańcząc w swoich dziwnych jak z "Alicji w Krainie Czarów" Tima Burtona strojach. Trudno będzie jej przeskoczyć debiutancki materiał.
W 2009 roku Britney Spears odbywała swoje pierwsze od pięciu lat tournée, "Poker Face" Lady GaGi rządziło na listach przebojów, a Beyoncé Knowles "Billboard" uznał za kobietę roku – to jednak nie te wydarzenia były najważniejsze w muzyce pop w zeszłym roku. Było nim pojawienie się pani Florence Welch i jej muzycznej maszyny.
FLORENCE AND THE MACHINE | Between Two Lungs | Universal Music Polska