"No more whiskey" – śpiewa John Porter na swoim najnowszym krążku "Back in Town". Czyżby 61-letni muzyk, współtwórca polskiego boomu rockowego, odcinał się od swoich rockandrollowych korzeni? Przeciwnie. Ta z pozoru abstynencka deklaracja – podobnie jak jego najnowsza płyta – jest powrotem do przeszłości. Nie tylko dlatego, że brytyjski muzyk nawiązał w nagraniach do archetypowych rockowych, folkowych i country’owych wzorców. Wszystko zaczęło się bowiem od whiskey i blondynki.
Był rok 1976, John Porter, lewicujący hipis i globtroter, absolwent politologii na uniwersytecie w Sussex, na dworcu w Berlinie Zachodnim kupił bilet na pociąg do Polski. Do kapitalistycznej enklawy w NRD przyjechał zwabiony famą tego miejsca. "Wtedy była to Mekka. Anarchizm zmieszany z kapitalizmem, kluby sado-maso, komuny hipisowskie i bardzo atrakcyjne kobiety" – zwierzał się "Playboyowi".
Kiedy znudziło mu się wyrywanie lewaczek z Kreuzbergu postanowił sprawdzić, jak wygląda życie za żelazną kurtyną. Z flaszką johnniego walkera wsiadł do ekspresu do Warszawy. W pociągu poznał blondynkę z Polski – dziewczyna ledwo dukała po angielsku, ale whisky ułatwiła konwersację. Do tego stopnia, że Porter zamieszkał w Polsce i poprosił ją o rękę. Wybranką Walijczyka była Małgorzata Geismer, psychiatra uzależnień, która z Markiem Kotańskim założyła pierwszy ośrodek Monaru. Żona wprowadziła Portera na salony.
Muzyk poznał wybitnych artystów oraz opozycjonistów: Kieślowskiego, Pszoniaka, Kleyffa, Kuronia, Michnika. "To musiało mu imponować" – wspomina Maciej Zembaty. Działało to też w drugą stronę – w szarej Warszawie końca lat 70. ekscentrycznie wyglądający cudzoziemiec był sensacją. Ale Porter, który paradował po stolicy z akustyczną yamahą na ramieniu, nie był maskotką ówczesnych domówek. "Na podłodze pod ścianą siedział jakiś chłopak i grał. Miał długie czarne włosy i dziwne, jakby nieobecne spojrzenie" – tak pierwsze spotkanie z Walijczykiem na jednej z imprez opisał Zembaty w książce "Mój Cohen". "Grał (...) w sposób, jakiego nie zdarzyło mi się słyszeć u żadnego ze znanych mi gitarzystów. Oszczędnie, bardzo rytmicznie i z dużą dynamiką".
Reklama



Reklama
Na innej domówce Porter poznał Korę i Marka Jackowskiego, z którymi stworzył trio Maanam-Elektryczny Prysznic, późniejszy Maanam. Kiedy w maju 1979 roku Kora i Marek nie dojechali na koncert we Wrocławiu, Porter zrezygnował z występów z nimi i postanowił założyć nowy zespół z poznanymi tam muzykami, gitarzystą Aleksandrem Mrożkiem, basistą Kazimierzem Cwynarem i bębniarzem Leszkiem Chalimoniukiem. Tak powstał Porter Band, formacja, która już kilka miesięcy później zapisała się w dziejach polskiego rocka. W grudniu w studiu Polskiego Radia w Opolu muzycy zarejestrowali materiał na płytę "Helicopters". Zadziorny, utrzymany momentami w punkowo-nowofalowej stylistyce album ukazał się rok później. Kupiłem ich winyla na bazarze w Rembertowie. To był czad. – wspomina Ściek, szef nieformalnego kolektywu artystycznego G-wno. – Ja i moja załoga chcieliśmy grać jak on.
"Back in Town" łączy z "Helicopters" nie tylko whisky, korzenna, rockowa stylistyka, lecz także praca w studiu. Najnowszą płytę Porter też nagrał w ekspresowym tempie – pracował w studiu dwanaście dni. Nagrywał w Londynie z brytyjskimi muzykami, bo są tańsi od Polaków i mniej zmanierowani. O naszym rynku muzycznym ma fatalne zdanie. "Osiągnął dno" – mówi i jako przykład upadku branży podaje poziom telewizyjnych programów muzycznych, lansujących pseudotalenty.
Gdyby pod względem rynkowym prześledzić jego karierę, wyjdzie na to, że prawie zawsze miał pod górkę. Dystrybucję drugiego albumu Porter Bandu, wydanego po wprowadzeniu stanu wojennego, zablokowała cenzura. Władze uznały, że tytuł krążka "Mobilization" jest wywrotowy. Nagrywając kolejne płyty, Porter eksperymentował z brzmieniem i konwencją, ale chociaż nagrywał rzeczy nowatorskie – jak inspirowana jazzem i funky "China Disco" czy akustyczne "Magic Moments" – nie przebił się do szerszej publiczności. W latach 90. znalazł się na marginesie. Radio nie grało jego nowych utworów, płyty słabo się sprzedawały – nawet świetny elektryczny album "Porter Band 99".
Sukces nadszedł, kiedy znów pojawiła się blondynka. Tym razem dobrym duchem okazała się Anita Lipnicka. Ich wspólny album "Nieprzyzwoite piosenki" okazał się hitem roku 2003 – sprzedał się w stutysięcznym nakładzie i dostał Fryderyka. Wkrótce stali się parą (Lipnicka mówi, że uwiódł ja grą na gitarze). Dwa lata później wydali drugi album, urodziła im się córka, a minister kultury uhonorował walijskiego rockmana medalem Gloria Artis. "Bardzo fajnie, że go dostałem. Może to nierockandrollowe, ale mam to w dupie" – skomentował, ale na uroczystość wręczenia wyróżnienia nie poszedł.
Jedno się nie zmieniło – wciąż trzeźwo ocenia rzeczywistość. Uważa, że Polska jest szara i brudna, polscy kierowcy to mordercy, a nasz futbol sięgnął dna i wodorostów. Jest buddystą. Wciąż posługuje się kulawą polszczyzną.
JOHN PORTER | Back In Town | Agora