Zgodnie z tytułem album Anglika to powrót. Powrót do jego dzieciństwa, do klasyków z Motown, do bogatej, organicznej muzyki.

- Nie chodzi mi o to, by wnieść coś nowego w te kompozycje, bo przecież są wspaniałe - wyjaśniał wokalista przed premierą. - Zależy mi na odtworzeniu tamtego brzmienia i przywołaniu uczuć, które towarzyszyły mi przy pierwszym przesłuchaniu.

Reklama

Trzeba przyznać, że udało mu się naprawdę dobrze. Słychać, że jego interpretacje pełne są z jednej strony szacunku, z drugiej szczerej radości z wykonywania takich piosenek. Artysta nie próbuje niczego rewolucyjnego. Jest soulowo, swingowo i rockandrollowo. Kiedy trzeba pojawia się groove ("Papa Was A Rolling Stone"), kiedy trzeba odpowiednia dawka melancholii (znakomite, delikatniejsze niż wykonanie The Four Tops "Standing in the Shadows of Love"). Dęciaki figlują, tamburyna szaleją, są romantyczne, "szybujące" smyki i natchnione gospelowe chóry. Trochę klaskania, trochę pstrykania.

Wszystko na swoim miejscu, wszystko tak, jak być powinno.

Collins nie ma takiej siły ekspresji, co czarnoskórzy wokaliści, po których nagrania najczęściej sięga, dlatego najsłabiej wypada w typowych balladach, którym po prostu brak soulowego feelingu i dramatyzmu, czego doskonałym przykładem mocno niejakie, wątłe "Blame It on the Sun" Steviego Wondera.

Reklama

Zupełnie inaczej ma się sprawa z bardziej tanecznymi numerami. Te w pełni spełniają swe zadanie. Mamy energiczne kawałki, jak "(Love Is Like A) Heatwave" czy "Take Me in Your Arms (Rock Me a Little While)", które wymuszą podnoszenie wysoko kolanek albo nawet kilka podskoków, ale i piosenki bujające, przy których każdy facet potrafiący zaledwie przestępować z nogi na nogę, będzie wyglądał jak król parkietu ("Jimmy Mack", "Love Is Here and Now You're Gone").

Wersje Phila Collinsa nie umywają się do oryginałów. Aranżacje są świetne, ale mocno zachowawcze. Należą mu się jednak wielkie podziękowania za przypomnienie muzyki, która ma w sobie tyle żaru, wibracji i emocji.