To nic nowego: Wynton Marsalis polaryzuje miłośników jazzu jak mało kto. Można go kochać za celebrowanie tradycji lub załamywać ręce nad zatwardziałą zachowawczością tego znakomitego trębacza. Bo klasy wybitnego instrumentalisty nie odmawia mu nikt.
Rzecz w tym, że zamiast nieść sztandar na czele awangardy penetrującej niezbadane muzyczne przestrzenie, zaprasza na wycieczki po muzeum. Taka też jest płyta "Here We Go Again: Celebrating the Genius of Ray Charles", którą oprócz Wyntona Marsalisa firmują Norah Jones i Willie Nelson. To podróż zarówno w głęboką przeszłość, czego zresztą mogliśmy się spodziewać, zarówno osądzając po koncepcji projektu (hołd dla Raya Charlesa, który pierwsze sukcesy odnosił już w latach 50. ubiegłego wieku), jak i na peryferie jazzu. Willie Nelson to przecież legenda muzyki country, a Norah Jones śpiewa chętnie jazz w wersji light, na pograniczach między innymi popu i country właśnie.
To nie jest pierwsze spotkanie Marsalisa z Nelsonem – pojawili się razem na scenie podczas dwóch wieczorów w The Allen Room w Lincoln Center w roku 2007. Nie jest zatem zaskoczeniem dobra komunikacja między nimi i pełna świadomość roli, jaką każdy z tych muzycznych demiurgów odgrywa w dziele kreacji. W lutym 2009 roku koncertowali ponownie, w Rose Theater. Gościem specjalnym obu wieczorów poświęconych muzyce Raya Charlesa była Norah Jones. Płyta jest zapisem tamtych zdarzeń, znalazło się na niej 12 utworów. To niemal wszystkie wielkie przeboje Charlesa. Paru zabrakło – przede wszystkim "Georgia on My Mind".
Słuchając "Here We Go Again: Celebrating the Genius of Ray Charles" z zamkniętymi oczami, łatwo wyobrażamy sobie kameralny klub z lat 50. – z okrągłymi stolikami podtrzymującymi białe obrusy, płonące w rubinowych wazonach świece i szklanki z bourbonem. Muzykę nagrano tak, że niemal słychać, jak przebija się z trudem przez ciężki dym z cygar i wygasa w pluszowych obiciach skrytych w mroku loży dla bossów z półświatka. Atmosfera tego zdarzenia jest perfekcyjną kliszą, skrupulatną rekonstrukcją przeszłości, a dokładniej – naszych wyobrażeń o tym, jak to wtedy bywało. Niestety, wyczulone ucho usłyszy, że to jednak kopia. Czy to źle? Kwestia gustu. Niektórzy z uznaniem przyjmą ten hołd dla przeszłości, inni zarzucą muzyce estetyczną perfekcję, ale bez waloru autentyzmu.
Reklama



Reklama
Niewątpliwy plus: jest to muzyka stylowa, z szykiem na miarę tamtej złotej ery, dawno minionych magicznych lat, gdy jazz, całe dnie i noce spędzane w zadymionych klubach, stanowiły dla wielu esencję życia. Niewątpliwy minus – między Norah Jones a Williem Nelsonem kompletnie nie czuć chemii. Kolejność piosenek ustalono – jeśli wierzyć deklaracjom – tak by opowiadały historię miłosną: od "Hallelujah I Love Her So" przez "Cryin’ Time", przez "Here We Go Again" po "What’d I Say". No ale, na wszystkich słowiańskich bogów, Willie Nelson ma już, z całym szacunkiem dla jego kondycji, 78 lat! A Norah Jones, co już teraz jest pewne, nigdy nie przekroczy granicy lat 25. Jak można było ich swatać w takiej opowieści?
Bywa raz lepiej, raz gorzej. "Hit the Road Jack", który powinien podrywać z fotela – nader anemiczny. Takie wykonanie pewnie by się sprawdziło jako podkład w telewizyjnej reklamówce batoników czekoladowych, ale na koncercie? Za to w "Come Rain or Come Shine" Jones mruczy jak łamiąca serca królowa nocy, że aż czuć ciarki na plecach. W "I Love You So Much (It Hurts)" Nelson zupełnie nie przekonuje. W "Losing Hand" – przeciwnie, zwłaszcza z cudownym lamentem Marsalisowej trąbki z tłumikiem w dialogu.
Lubicie klimaty retro i życie po zmroku – polubicie tę płytę. Kochacie i znacie na wylot nagrania z tamtych cudownych lat – "Here We Go Again: Celebrating the Genius of Ray Charles" zapewne nie złamie wam serca, ale i nie zagości w pamięci na dłużej.
HERE WE GO AGAIN: Celebrating the Genius of Ray Charles | EMI Music