Jak od czasu pani debiutu zmieniła się Warszawska Jesień?

Elżbieta Chojnacka: Straciła uprzywilejowaną pozycję jedynego w tej części Europy muzycznego okna na Zachód, ale nie obniżyła bardzo wysokiego poziomu. Wciąż jako jedna z nielicznych tego typu imprez na świecie tak wszechstronnie prezentuje twórczość kompozytorską. Lotu nie obniżyła też muzyka Polaków. Dziś pamięta się głównie o Lutosławskim, Pendereckim i Góreckim, jednak przez te kilkadziesiąt lat ujawniło się mnóstwo nie mniej wybitnych osobowości: Zygmunt Krauze, Paweł Szymański, Krzysztof Knittel, Paweł Mykietyn... Na liście moich prywatnych zamówień czołowe miejsce obok Francuzów zajmują właśnie Polacy. I to wcale nie ze względów sentymentalnych.

Stała się pani symbolem współczesnego klawesynu, choć edukację rozpoczęła pani od fortepianu. Co panią zafascynowało w tak archaicznym instrumencie?


Podczas studiów poproszono mnie, abym zagrała koncert na klawesynie. Odkryłam wtedy, że nie rozumiem tego instrumentu. Jego struny w przeciwieństwie do fortepianu nie są uderzane, lecz szarpane: nie można przez to różnicować głośności ani artykulacji. Jednak kluczową rolę odegrała moja paryska pedagog, Aimée van de Viele. Pod jej palcami ten zimny instrument bywał dramatyczny, pełen temperamentu, ale też liryczny i śpiewny.

A skąd pomysł, żeby na barokowym instrumencie grać muzykę współczesną?

Było w tym sporo przekory, sprzeciwu wobec anatemy nałożonej pod koniec lat 60. na współczesne klawesyny. Świat opanowała wówczas obsesja instrumentów historycznych. To absurd, nie żyjemy przecież w czasach Bacha, więc i tak nie usłyszymy muzyki jego uszami. Z kolei muzyką współczesną fascynowałam się od dziecka. W młodości biegałam na Warszawską Jesień, jednak nigdy nie przypuszczałam, że sama na niej wystąpię. Aż w 1970 roku poproszono mnie o wykonanie Continuum György’ego Ligetiego, który zresztą znajdzie się w programie mojego tegorocznego koncertu. Zwarte, ostre dźwięki klawesynu tworzą w nim gęstą, wielobarwną chmurę. Nie dałoby się tego osiągnąć na długo wybrzmiewającym fortepianie, ale też nie mogłoby się to zdarzyć w muzyce barokowej. Zrozumiałam wtedy, że wybitni współcześni kompozytorzy potrafią spojrzeć na klawesyn w oderwaniu od historycznego kontekstu.

Ówczesna awangarda kojarzy się raczej z elektroniką, a klawesyn nie daje szans na poszukiwanie nowych brzmień. Co pociągało w nim wybitnych kompozytorów, z którymi pani współpracowała?

Właśnie ta powściągliwość i pewna agresywność dźwięku, a także fakt, że znakomicie sprawdza się jako instrument rytmiczny. Te właściwości wykorzystali m.in. Ligeti, Xenakis, Górecki, ale też Grant McLachlan, kompozytor z RPA, którego utwór na klawesyn i afrykańskie bębny wykonam w Warszawie. W Continuum Ligetiego tworzę rodzaj dźwiękowego malowidła, w utworach Francois-Bernarda Mache imituję śpiew ptaków, zaś za sprawą słynnego prowokatora Luca Ferrariego musiałam na koncertach używać muzyki popowej jako akompaniamentu.

Utwór McLachlana pochodzi z płyty Energy, na której łączy pani brzmienia klawesynu z gitarą flamenco, argentyńskim bandoneonem oraz japońskim shô. Jak daleko zamierza pani wyjść poza ramy muzyki współczesnej?


Nie interesuje mnie powierzchowne mieszanie stylów i kultur, lecz poszukiwanie nowych jakości poprzez wyabstrahowanie klawesynu z jego pierwotnego kontekstu. Muzycy współtworzący Energy nie mieli wcześniej do czynienia z moim instrumentem, więc łącząc jego dźwięki z tymi typowymi dla własnych korzeni, osiągali zaskakująco świeży efekt. Myślę zresztą, że klawesyn to bardzo współczesny instrument. Jego ostre, rytmiczne brzmienie wyraża nie tylko tendencje w muzyce współczesnej, ale też ducha naszych czasów w ogóle. Przecież podobne kierunki coraz silniej objawiają się w popie. Nie oznacza to oczywiście, że kiedykolwiek zagram na koncercie rockowym.















Reklama