Kravitzowi zamarzył się powrót do korzeni. Artysta porzucił brzmieniowe eksperymenty, w których gustował od pewnego czasu, i zaserwował fanom to, za co pokochali jego pierwsze płyty - zgrabną i pozbawioną oryginalności mieszankę rocka, soulu i funky rodem z lat 60. Jest to więc w prostej linii powtórka strategii marketingowej, która dwadzieścia lat temu wywindowała go na szczyty list przebojów, a której zasada była bardzo prosta: stać się współczesnym klonem Jimiego Hendriksa. Zresztą hollywoodzki producent Elle Von Lear zaproponował niedawno Kravitzowi rolę w filmie biograficznym opowiadającym o ostatnich latach życia tego genialnego gitarzysty. Jak długo jednak można budować karierę na imitowaniu geniusza, który zmarł przed niemal czterdziestu laty?

Reklama

Wizerunek Kravitza oscylujący pomiędzy scenicznym dzikusem a grzecznym chłopakiem z przedmieścia podszyty jest chłopięcym pragnieniem: "Chciałbym być jak Jimi Hendrix!". Swoje naiwne marzenia ten dobrze ułożony potomek inteligenckiej żydowsko-afroamerykańskiej rodziny starał się najpierw realizować jako król funka Romeo Blue. Potem przy wsparciu finansowym ojca i pod własnym nazwiskiem postanowił zostać rockowym idolem zbuntowanych nastolatków. Od tego czasu Lenny nagrywa niewiele różniące się od siebie albumy, spreparowane wedle procedury: szybkie i głośne numery rockowe przeplatane mdławymi pościelówkami. Pierwsze pozwalają mu poczuć się prawdziwym twardzielem, potomkiem Chucka Berry’ego, Jimiego Hendriksa czy Jamesa Browna, a drugie napędzają milionową sprzedaż płyt oraz zapewniają soundtrack do wzruszeń i rozterek nastolatków w epoce MTV.

To zresztą nie przypadek, że singlem promującym nowy album jest "I’ll Be Waiting", cukierkowa balladka a la Bon Jovi. Natomiast następny w kolejce czeka tytułowy "Love Revolution" okraszony kopią Hendriksowskiej solówki. W utworze "Bring It On" Kravitz wciela się w postać Jimiego Page’a, a w najlepszym na płycie, funkującym "Will You Marry Me" udaje z kolei Jamesa Browna. Zatwardziałych fanów Lenny’ego może również niepokoić brak numerów wyłamujących się z wąsko pojętej "receptury na Kravitza", jakimi były przeboje "Are You Gonna Go My Way" czy "It Ain’t Over Til It’s Over". To kolejna przesłanka zwiastująca początek końca "Hendriksa dla pensjonarek", który zaczął pożerać swój własny ogon.

Zapewne artysta wciąż będzie trafiał na listy przebojów, zdobywał kolejne nagrody Grammy oraz oferty współpracy z największymi (Curtis Mayfield, Mick Jagger, Jay-Z). W końcu to żaden wstyd pokazać się z przystojnym facetem obdarzonym talentem do pisania przebojowych melodii oraz ciekawym głosem. Szkoda tylko, że Kravitzowi zabrakło odwagi oraz wyobraźni, by przekuć te atuty w oryginalną twórczość.

Reklama