W ramach trasy promującej „Given to the Rising” prezentujecie nowy materiał ze specjalnymi wizualizacjami stworzonymi na potrzeby występu. Czy zmieniają się one odbiór waszej muzyki?

Reklama

Steve Von Till: Kiedy gramy na żywo, zależy nam, aby stworzyć słuchaczom odpowiednią atmosferę. Dzięki niej mogą swobodnie doświadczać siły dźwięku. My też jako zespół stajemy się niewidoczni i przestaje to być typowy koncert, na którym rockmani z gitarami skupiają uwagę na sobie. Poza tym oprawa wizualna niesie ze sobą aspekt psychologiczny, lekko psychodeliczne obrazy pomagają dotrzeć głębiej do umysłu odbiorcy.

Przygotowując oprawę graficzną płyty czy dołączając do niej cytaty z literatury, staracie się jakoś narzucić jej odbiór słuchaczom?

Nie, czasem rzeczywiście sięgamy na przykład po cytaty z Paula Bowlesa czy Jacka Londona jak na ostatnim albumie, ale tylko dlatego, że dotykają one nas samych. Lubimy również pisarstwo Cormaca McCarthy’ego. Ale nasze piosenki nie są typowymi rockowymi utworami z tekstami o bohaterze, z którym słuchacz ma się utożsamić.

Reklama

Skoro odrzucacie zasady rockowej piosenki, jak wygląda u was proces komponowania?

Wydaje mi się, że jest podobny do metody współczesnych kompozytorów – budujemy utwory z kilku części, które ogrywamy, przetwarzamy, a potem powracamy do nich i powtarzamy. Jednak nie kierujemy się żadną strategią – najważniejsza jest naturalna energia, jaką potrafimy z siebie wykrzesać. Kiedy pracujemy nad płytą, najpierw tygodniami jamujemy i szukamy najlepszej struktury utworu. Potem wchodzimy do studia i spontanicznie nagrywamy. Nie stać nas, żeby siedzieć dłużej nad produkcją, a poza tym??? tak my Led Zeppelin czy Black Sabbath, dzięki czemu ich płyty wciąż brzmią świeżo i soczyście.

Wspomniałeś muzykę klasyczną, krytycy też czasem porównują wasze utwory z kompozycjami Wagnera czy Bacha. To dobre spostrzeżenia?

Reklama

Rozumiem, co dziennikarze mają na myśli, kiedy próbują tak opisywać naszą muzykę. Tylko my nie znamy nut, nie mamy pojęcia o teorii i wszystko robimy na czuja. Jestem zwykłym samoukiem, który gra od dzieciństwa na gitarze. Zawsze uważałem, że w muzyce liczy się nie tylko wykształcenie, ale talent i pomysł. O Bachu i Wagnerze pamiętamy nie dlatego, że w tamtych czasach nie było lepszych kompozytorów od nich, tylko dlatego, że w ich muzyce było coś więcej niż zwykła wirtuozeria. Umiejętność przekazania własnych emocji czyni twoją sztukę oryginalną.

W waszej muzyce można również dostrzec elementy charakterystyczne dla współczesnej muzyki – minimalizm i powtarzalność. Bliskie są wam dzieła np. La Monte Younga czy sami do tego doszliście?

W naszej muzyce bardzo istotny jest drone, jednostajny niski dźwięk, który wprowadza słuchacza w trans. Oczywiście kompozytorzy, których masz na myśli, zainspirowali się najpierw tradycją muzyczną Wschodu i mieli potem wpływ np. na Velvet Underground. W naszym przypadku droga do odkrycia drone’u prowadziła przez takie formacje, jak Coil czy Throbbing Gristle. Dopiero potem zaczęliśmy poznawać muzykę ludową z całego świata i instrumenty, które służyły do tego typu gry. Tak jak dźwięk rezonuje w instrumencie czy w głośniku, tak samo teraz musi rezonować w naszych kościach, musimy czuć go całym ciałem.

Kiedy tak rozkłada się muzykę Neurosis na czynniki pierwsze, to można doszukać się w niej elementów folku, klasyki, punka i rocka. Skąd więc bierze się to ciągłe klasyfikowanie was jako metalowców?

Cóż, wychowaliśmy się na metalu, ta muzyka płynie w naszych żyłach i kochamy potężne brzmienie przesterowanych gitar. Możesz mi puścić o każdej porze dni i nocy Motorhead, a będę szczęśliwy. Od dziecka podziwiałem też Deep Purple, Jimiego Hendriksa czy Black Sabbath i nie zdołam się od tego uwolnić. Teraz myślę, źe te droney może wzięły się z tego, że w młodości upaleni słuchaliśmy akordów Tommy’ego Iommi i chcieliśmy je powtarzać do znudzenia, bo były takie świetne. Nasza muzyka rodzi się z potrzeby poszukiwaniu nowych możliwości gry na instrumentach. Chociaż i tak zawsze ktoś przyjdzie po naszym koncercie i powie, że już ktoś inny 20 lat temu grał tak jak my dzisiaj.

Widzisz jakiś konkretny kierunek rozwoju, w którym podążacie?

Wydaje mi się, że nasza droga nie przebiega wzdłuż linii prostej, ale rozwija się jak spirala. Zaczynaliśmy od zera i postawiliśmy sobie za cel wyrażanie dźwięków, o których śnimy, które nosimy w sobie. Zawsze imponowały mi takie zespoły jak Joy Division, które były szczere i bezpośrednie w przekazywaniu emocji. Z naszymi umiejętnościami i możliwościami technicznymi nie było to nigdy łatwe. Poszerzyliśmy nasze instrumentarium o syntezator, potem o sampler, potem położyliśmy nacisk na właściwości dźwięku oraz aranżacje. Kluczem stało się walczenie z naszymi słabościami, a nie chełpienie naszą siłą. To jedyny sposób, żeby nie stać w miejscu i przez całe życie szukać tego świętego Graala muzyki.

Mówi się o was jako o niezwykle wpływowym zespole na scenie metalowej...

Bez przesady, równie wpływowe było Melvins czy Godflesh. A kiedy sięgnę pamięcią do czasów mojego pierwszego kontaktu z punkiem, to nie mogę zapomnieć o znaczeniu grup Flipper czy Chrome. Te zespoły grały ciężką i mroczną muzykę, której nawet baliśmy się słuchać. Dzięki nim zrozumiałem również, że punk oznacza wolność, a nie konkretny styl. Wiele osób to rozumie i podchodzi do grania bezkompromisowo. Choć w dzisiejszych czasach, kiedy Merzbow przekroczył granice hałasu, trudno pójść dalej. Dostrzegam też pewną niepokojącą tendencję – wielu muzyków stara się usilnie szukać dla siebie kategorii. W magazynach metalowych można odnaleźć teraz z 50 odmian gatunku, zespoły trzymają się razem i zamykają na wpływy z zewnątrz. To niebezpieczne zjawisko na scenie, która z założenia ma być niezależna.

A czy wy po 23 latach obecności na niej jesteście zadowoleni z tego, że muzyka nie jest waszym głównym źródłem dochodu i nie możecie się jej w pełni poświęcić?

Nigdy nie chcieliśmy żyć z muzyki, bo wiemy, czym to grozi. Musisz iść na kompromisy z wytwórniami, organizatorami koncertów, bo zależy ci na tym, żeby mieć pieniądze na życie. W takich sytuacjach przestajesz mieć komfort tworzenia, a twoja muzyka nie jest szczera. Kiedyś funkcjonowaliśmy w ten sposób, że pieniądze z trasy wystarczały nam na powrót do domu, a potem trzeba szukać jakiejś gównianej pracy. Takie życie jest jednak fajne, kiedy ma się 20 lat, a nie rodzinę na karku. Wydaje mi się, że ponad 10 lat temu udało nam się wreszcie wypośrodkować życie prywatne i granie w zespole, dzięki czemu wciąż możemy się swobodnie rozwijać.