"O co chodzi? Wszędzie piszą o Axlu, który wydał miliony na nagranie płyty i przez kilkanaście lat nie zaprezentował żadnej piosenki. Ja przez ten czas zrobiłem mnóstwo rzeczy, a wszystkich interesuje ten pokręcony gnojek" - żalił się niedawno prasie Jon Bon Jovi. Tę irytację można zrozumieć, bo choć wymuskany gwiazdor sprzedał więcej płyt niż Guns N’Roses, jego sukcesów nikt nie komentuje. Axl Rose to jednak nie pierwszy lepszy entertainer, lecz lider załogi, którą swego czasu obwołano "najbardziej niebezpieczną grupą świata”. I jeden z ostatnich symboli dawno minionej ery rockowych triumfów.

Reklama

Amerykanie kochają "złych chłopców”, a Rose dla milionów, którzy przed laty przeżywali młodzieńcze inicjacje przy "Sweet Child O’Mine”, na zawsze pozostanie bohaterem. W swoim pokoleniu to bowiem Guns N’Roses w najbardziej spektakularny sposób wcieli w życie rock’n rollowe wersję "American Dream”. Choć debiutowali 10 lat po punkowej rewolucji, dobrze trafili w tęsknoty milionów białych dzieciaków dorastających na przedmieściach metropolii i w zapomnianych mieścinach środkowej Ameryki. Ich muzyką buntu był właśnie hard rock i metal. Country i popu słuchali tylko zgredzi, punk wydawał się zbyt ideologiczny, a nowa fala nadęta i przeintelektualizowana.

Wytatuowani, natapirowani wykolejeńcy z Guns N’Roses oferowali najbardziej atrakcyjny sposób przerwania małomiasteczkowej nudy: ekscesy pod hasłem "sex, drugs and rock’n roll”. Nastolatki ze środkowego Zachodu i Południa Ameryki nie potrzebowały ideowej podbudowy buntu - chciały zabawy. Na debiucie "Appetite For Destruction” Gunsi brzmieli jak banda rozwydrzonych, nabuzowanych hormonami gówniarzy na pierwszym szkolnym party bez nadzoru rodziców. Nic dziwnego, że wkrótce ich piosenki stały się obowiązkowym punktem programu tysięcy takich imprez na całym świecie.

"Najniebezpieczniejszy zespół świata” - w rock’n'rollu trudno o lepszy marketingowy slogan. Już ćwierć wieku przed Gunsami angielscy brzydale Jagger i Richards stali się symbolami seksu, m.in. dzięki prasowej kampanii pod hasłem: "Czy pozwoliłbyś swojej córce spotkać się ze Stonesem?”. W latach 80. w rockowym mainstreamie przed pojawieniem się kompanii Axla brakował złych chłopców. Dopiero grupa z LA zaspokoiła tęsknoty za bohaterami na miarę Jerryego Lee Lewisa, Stonesów, Jima Morrisona czy Aerosmith. Guns N’ Roses nie tylko brzmieli jak na alkoholowo-kokainowym haju, oni na nim nieustannie żyli. Alkoholowe i narkotykowe ekscesy, bójki podczas koncertów, ataki na dziennikarzy, niepoprawne politycznie wyzwiska zapewniały im miejsca na okładkach gazet. A to, co oburzało dziennikarzy, imponowało małolatom.

Reklama

"Ludzie kochają nas za to, że nie jesteśmy do końca normalni. Nie mają swoich problemów narkotykami, więc mogą poobserwować nasze" - zaskakująco trzeźwo oceniał współtwórca większości hitów grupy, gitarzysta Slash. Dla perkusisty Stevena Adlera ta przygoda skończyła się dramatycznie - wyrzucony z zespołu, gdy jego nałóg uniemożliwiał granie, do dzisiaj nie radzi sobie z uzależnieniem. Ciężkie odwyki maja za sobą też Slash, basista Duff Mckagan i drugi gitarzysta Izzy Stradlin. Ten ostatni, by uniknąć rock’n rollowych pokus, w końcu zrezygnował ze wspólnych występów. Axl, choć lubił się zabawić, jako jedyny nie miał problemów z używkami. I odejście swojego kumpla potraktował jako zdradę. Guns N’Roses byli całym jego życiem, bo - przynajmniej na początku - nie miał nic do stracenia.

Narodziny złych chłopców

Axl i Izzy dorastali wspólnie w miasteczku Lafayette w Indianie. "To zadupie, gdzie nie ma nic do roboty. Całe dnie jeździliśmy na rowerach, paliliśmy zioło i szukaliśmy kłopotów" - wspomina Izzy. Rose nawet nie chce wymawiać nazwy rodzinnego miasta - to dla niego synonim piekła na ziemi. Jako nastolatek odkrył, że mąż matki - pastor zielonoświątkowców - nie jest jego prawdziwym ojcem. Bity przez ojczyma niejednokrotnie uciekał z domu, co zwykle kończyło się noclegami w areszcie za rozboje i pijaństwo. Po latach wyznał, że on i jego rodzeństwo byli molestowani seksualnie. I doświadczeniami z dzieciństwa tłumaczył swój wybuchowy charakter. W wieku 17 lat Axl wyjechał z Indiany i przez kilka lat włóczył się po kraju. W końcu trafił do Los Angeles, gdzie spotkał szkolnego kumpla Stradlina. Swoje wrażenia z pierwszych miesięcy pobytu w Mieście Aniołów opisał później w "Welcome To The Jungle” - "Witamy w dżungli”.

Reklama

Guns N’Roses, zanim podpisali kontrakt płytowy, przeszli przez czyściec grania w małych klubach na Sunset Strip. W tej okolicy przed laty zaczynali też The Doors, The Byrds, Love czy Frank Zappa. W pobliskim hotelu Hyatt West Hollywood - nazywanym, z racji nocnych ekscesów "Riot Hyatt” długi czas rezydowali Led Zeppelin, zaś całonocne delikatesy Canter’s Deli pamiętają jeszcze odwiedziny młodego Elvisa. Sunset Strip przyciąga jednak tysiące zespołów, które marzą o podobnej sławie i godzą się na krótkie występy na warunkach "pay to play” - "płać, by grać”. Przez sito selekcji przechodzą tylko najbardziej zdesperowani i najzdolniejsi. Gunsom musiało się udać, nie mieli bowiem drogi odwrotu. Szczególnie zdeterminowany był Axl. Rock’n rollowy hedonizm i punkowy nihilizm, w których zasmakował w Kalifornii, pozwalały mu oswoić traumy z dzieciństwa, a „Appetite For Destruction” było jego krzykliwą zemstą za dawne upokorzenia. Masowa mobilizacja fanów potwierdziła, że Guns N’ Roses ucieleśniali destrukcyjne fantazje całego pokolenia. Udało im się ożywić rock’n rollowy mit.

Kilka lat później Kurt Cobain, lider Nirvany mówił: "Zawsze w historii rock’n'rolla istniał jakiś Axl Rose. Jego rola jest strasznie ograna. A dla mnie to przeraźliwie nudne" - dodawał. Rose, wrażliwy na wszelka krytykę czuł się szczególnie rozgoryczony. Zaproponował Cobainowi wspólne koncerty, ten jednak pogardliwie odrzucił propozycję. a potem wielokrotnie zarzucał liderowi Guns N’Roses megalomanie. Rzeczywiście - Axl w zespole przejął rolę niemal dyktatorską. Dwie płyty "Use Your Illusion”, szczególnie patetyczne, były świadectwem jego rosnących ambicji. Choć dorobił się milionów na brudnym garażowym graniu, zapragnął także szacunku na rockowych salonach, a to rodziło konflikty z prostolinijnym Slashem i wychowanym na punku Duffem. Podobnie jak giganci rocka 15 lat wcześniej byli celem ataku punkowców, tak samo twórcy wyskobudżetowego, epickiego "Use Your Illusion” stali się negatywnym punktem odniesienia dla fali młodych zespołów grunge’owych - kokietujących na początku lat 90. hasłem powrotu do rockowych korzeni.

Na dodatek Rose stawał się nieobliczalny - notorycznie spóźniał się na koncerty, a jego atak na jednego z fanów nielegalnie filmujących show w St.Louis wywołał zamieszki. Po odejściu Adlera i Stradlina w końcu odpadli także Slash i McKagan, którzy dziś grają razem w Velvet Revolver. Wokalista już wcześniej, grożąc przerwaniem tournee, zmusił kolegów, aby zrzekli się praw do nazwy. Dawnych kumpli podzieliły narkotyki, pieniądze i sława. A Guns’ N’Roses stało się solowym projektem Axla.

Axl powraca

Co działo się z nim przez ostatnie lata? Trudno powiedzieć. Od 1994 r. nie kontaktował się z mediami, a jego życie stało się przedmiotem najdziwniejszych domysłów. Po rozstaniu z supermodelką Stephenie Seymour, które odpokutował podobno kilkumiesięczną depresją, łączono go z kilkoma innymi gwiazdami wybiegów - ostatnio z Ukrainką Sashą Volkową. Ale żadnej z plotek nie udało się zweryfikować. Podobnie jak informacji o rzekomych operacjach plastycznych. 47-letni dzisiaj Axl wygląda zaskakująco młodo - najbardziej odmieniły go nie rzadkie zmarszczki, lecz gęsto plecione warkoczyki. W dobrej formie utrzymuje się dzięki treningom gimnastycznym i sesjom kick boxingu.

Mówi się też, że regularnie odwiedza kilku psychoterapeutów, z którymi konsultuje ważniejsze decyzje. To jednak sfera domniemań. Znajomi twierdzą, że pędzi spokojne życie, wolne od narkotyków i libacji w swej rezydencji w Malibu. Ogromną posiadłość Latigo Canzon na brzegiem Pacyfiku kupił z myślą o wspólnym życiu z Seymour, dziś jednak jego towarzyszami są brazylijska asystentka i kucharka Beta Lebeis oraz trójka jej dzieci, a także zaufany ochroniarz - Earl. Okresowo w Malibu pomieszkuje także jego rodzeństwo. Unika środowiskowych imprez. Jeśli już - organizuje własne. Choć zdarzało się, że podczas party z okazji Halloween lub jego urodzin nawet nie zszedł do gości, wysyłając jedynie kartkę z życzeniami dobrej zabawy.

"Chinese Democracy” ma być jego wielkim powrotem na scenę. Jednak niektórzy znajomi Axla twierdzą, że zdecydował się na wydanie płyty nie po to, by zwrócić na siebie uwagę, lecz by znów mieć święty spokój. Sesje nagraniowe, podczas których powstawały nowe utwory, obrosły legendą. W ciągu kilku lat wokalista przepuścił fortunę na studia, sprzęt, najlepszych realizatorów i muzyków sesyjnych, w nadziei, że to pomoże zrealizować mu jego ambitną wizję. W pracach nad "Chinese Democracy” swój udział mieli m.in. Moby i Youth (producent m.in. Depeche Mode), Dave Navarro z Jane’s Addiction, Brian May z Queen, muzycy Nine Inch Nails i Primusa czy Zakk Wilde z zespołu Ozzy'ego Osburne’a. Ten ostatni wspomina: "Ilekroć przychodziłem do pracy, w studio trwało jam-sessions. Axl zwracał uwagę na tysiące szczegółów, notował mnóstwo pomysłów, nigdy jednak nie miał gotowego ani jednego tekstu czy melodii.

Podobno lidera Guns’N Roses zafascynowało elektroniczne brzmienie nagrań Prodigy i muzyka industrial, jednak mijały lata, a kolejni wtajemniczeni opowiadali o coraz to nowych inspiracjach. Perfekcjonista Axl wreszcie zyskał to, o czym marzył - całkowitą kontrolę. Wydawało się jednak, że po kilkunastu latach spędzonych samotnie stracił orientacje w swym zamkniętym świecie. Choć jego wysiłki można też uznać za heroiczne - w końcu nikt już nie pisze rockowych manifestów, a Rose poświęcił na to trzynaście lat. Niemal jedną trzecią swego życia.

Czy jako rock'n'rollowiec jest jeszcze wiarygodny? Świetna przedsprzedaż "Chinese Democracy” potwierdza, że fani dali mu jeszcze jedną szanse. Za Oceanem kochają bohaterów i wiele im wybaczają. A historia życia Axla to przecież nowy amerykański mit i gotowy materiał na oscarowy scenariusz - epicka opowieść o wzlotach i upadkach chłopca z prowincji, ze współczesną historią w tle. Dziecięce traumy i popowy splendor, szczera rebelia i nieznośna megalomania, wzniosłość i groteska – tak można by streścić wiele biografii największych amerykańskich sław, wystarczy wspomnieć Prince’a, Michaela Jacksona czy miliardera Howarda Hughesa. Wszyscy po latach oszałamiających sukcesów, w poczuciu niezrozumienia odseparowali się od świata.

Lider Guns N’Roses wraca, a ostatnie koncerty pokazały, że nie stracił nic ze scenicznej charyzmy. "Jeśli myślisz, że jesteś większym fiutem ode mnie, wciąż musisz się wiele nauczyć" - odpyskował niedawno jednemu z agresywnych widzów, przerywając wykonanie "Sweet Child O’Mine” . Także pierwsze recenzje „Chinese Democracy” są zaskakująco życzliwe. Magazyn "Rolling Stone” pisze: "Rose wciaż potrafi przekazać stare dobre rock'n'rollowe: fuck you”. Tyle, że dziś jego dawni fani to 40-latkowie z niespłaconymi kredytami. Czy znowu znajdą w Guns N'Roses swoich rzeczników?