Na wasz nowy album „Begone Dull Care” musieliśmy czekać ponad dwa lata, a do tego data ostatecznej premiery była przesuwana z miesiąca na miesiąc ze cztery razy. Mieliście problem z jej ukończeniem?

JEREMY GREENSPAN: Dokładnie mieliśmy problem z masteringiem. Wiesz, prawdziwą udręką dzisiejszej muzyki jest to, że jest nagrywana za głośno. Dźwięk jest skompresowany, utwory tracą dynamikę i brzmienie, do którego my akurat przykładamy dużą uwagę. Taki los spotkał nasz nowy materiał, który posłuchałem jeszcze kilka razy tuż przed wydaniem i zrobiło mi się naprawdę słabo. Wstrzymaliśmy tłoczenie i zaczęliśmy szukać na szybko innej osoby, z większym doświadczeniem i innym podejściem. Tak trafiliśmy na jakiegoś gościa z lat 80., który zupełnie nie śledzi tego, co się teraz dzieje, i nawet mu nie przyszło do głowy przykręcać głośność. I tak musieliśmy przesuwać kilkukrotnie datę premiery, żeby zdążył z robotą i akcja promocyjna ruszyła na czas.

Reklama

Muszę przyznać, że teraz czuć tę różnice jakościową w porównaniu z innymi współczesnymi elektronicznymi produkcjami. Wyraźniejsze są też nawiązania do lat 70. i 80. To obecnie główny punkt odniesienia dla waszej twórczości?

Cóż, nie da się ukryć, że ostatnio słucham przede wszystkim disco i starej muzyki elektronicznej, m.in. niemieckiego Clustera. Przyczyna jest prosta – jestem rozczarowany tym, co dzieje się dokoła na scenie elektronicznej. Według mnie przeżywa ona teraz poważny kryzys i mamy obecnie chyba najgorsze czasy dla niej od lat. Producentom brakuje świeżych pomysłów, nie mają odwagi na eksperymenty – ważniejsze jest dla nich ściganie się z obecnymi trendami, a nie sama treść muzyki. Gdy jestem w jakimś klubie, mam czasem przykre wrażenie, jakbym znów słuchał Guns N’Roses. To nie do zniesienia.

Reklama

To odważna deklaracja z twojej strony – przecież Junior Boys na swojej pierwszej płycie deklarowali pełny entuzjazm do współczesnego popu i jego rozwoju technologicznego.

Oczywiście nie chcę dramatyzować, bo przecież jest wciąż dużo fajnych rzeczy. Jestem nawet w stanie znieść modę w hip-hopie na te zabawy z głosem na auto-tune. (śmiech) Moim zdanie problem tkwi w samym podejściu – dziś wszystko musi być głośne, intensywne, sztuczne i uwodzące. Wynika to z ogólnego tempa naszego życia, pogoni za kolejnymi doznaniami i powierzchownym przeżywaniu. Ludzie nie mają teraz czasu, żeby usiąść i spokojnie wysłuchać płytę trzy, cztery razy – zastanowić się nad tym, jak ona powstała i po co. Tymczasem ja przesiaduję w domu, słuchając tych wszystkich winyli sprzed lat, i nie mogę się od nich oderwać. Właśnie do takich słuchaczy skierowany jest nasz album – którzy naprawdę potrafią docenić i zaangażować się w muzykę.

Czy to podejście wpłynęło na sposób pracy i inspirację? Myślę na przykład o naśladowaniu przez ciebie maniery Prince’a czy fascynacji perkusistą Jeffem Porcaro.

Reklama

Jeśli chodzi o mój śpiew, to akurat nie jestem aż takim fanem stylu Prince’a – ale bardzo lubię jego stare płyty i wszelkie skojarzenia z nim są jak najbardziej uzasadnione. Poza tym podziwiam wiele innych głosów soulowych i r’n’b, ale staram się je naśladować po swojemu. Do tego jeszcze dodałbym Neil Young za jego spontaniczne podejście do nagrywania, bez żadnych poprawek i edytowania. Natomiast jeśli chodzi o rytm, to tym razem starałem się jak najwięcej dźwięków nagrać na żywo, w taki sposób jak właśnie Jeff Procaro, Bernard Purdie i Steve Gadd. To byli muzycy sesyjni, którzy w latach 70. grali tak miarowo jak automat perkusyjny. Do tego dodałem jeszcze drugą warstwę rytmiczną, bardziej elektroniczną, żeby urozmaicić kompozycje. Każdy, kto wgryzie się w płytę, będzie miał okazję to docenić.

A to prawda, że w ten sposób powstała „płyta o nagrywaniu płyty”?

(śmiech) To prawda. W końcu o czym mam pisać piosenki, skoro to jedyna rzecz, na jakiej się znam. Ostatnie dwa lata spędziłem w studiu, wyjeżdżałem tylko kilka razy do Berlina, gdzie mieszka obecnie Matt Didemus, i na trasy koncertowe. W związku z tym bez przesady mogę powiedzieć, że muzyka to całe moje życie. Oczywiście nie jestem odludkiem, który nie ma żadnych przyjaciół i niczego nie przeżywa. Każdy z nas ma przecież pracę, której poświęca dużą część życia. Jej też towarzyszy pewna sfera emocjonalna – radość, szczęście, zadowolenie, jak również złość, zmęczenie, znudzenie. Nie rozumiem, dlaczego ludzie często o tym zapominają i nie można o tym śpiewać?!