Chris De Burgh & Band
Warszawa, Sala Kongresowa, pl. Defilad 1
16 września, godz. 19.00

bilety 143-176 PLN (sprzedaż)


Chris De Burgh (rocznik 1948) – naprawdę nazywa się Christopher Davison, urodził się w Argentynie, od niemal pół wieku mieszka w Irlandii. Do tej pory nagrał ponad 20 płyt. Ostatnią „Footsteps” będzie promował podczas koncertu w warszawskiej Sali Kongresowej. Na koncercie nie zabraknie jego największych przebojów „High on Emotion” i „The Lady in Red”.








Reklama

Muzyka

Nie potrafię wskazać ani jednej piosenki z ostatnich pięciu, a nawet dziesięciu lat, którą mógłbym nazwać oryginalną. Nie znajduję żadnego utworu, czy to w dokonaniach Kaiser Chiefs, czy Coldplay, który po dwóch dekadach będzie równie popularny jak kawałki Beatlesów, Dylana i The Rolling Stones teraz. Niestety, od kilkunastu lat pisanie piosenek przestało być umiejętnością. Najlepsze utwory powstawały w latach 60., 70. i momentami w 80. Jednymi z ostatnich, których cenię za tworzenie melodii, byli The Police ze Stingiem na czele. Dobre piosenki skończyły się, kiedy muzycy do ich tworzenia zamiast oktawy zaczęli używać sampli. Wszystko stało się wtórne, o każdym kolejnym nagraniu możemy powiedzieć, że już kiedyś je słyszeliśmy. Współczesnej muzyce potrzebny jest ktoś na wzór Mozarta, Bacha albo Straussa, mistrz pisania melodii. Ktoś, kto napisze mądrą popową piosenkę. Jeżeli jest w Polsce jakiś Mozart, chętnie go poznam. Nowoczesny pop zapoczątkowany przez Paula Simona, Joni Mitchell i duet Lennon – McCartney się skończył. By powstał nowy, potrzeba rewolucji.



Footsteps

Wiele osób pyta mnie, czy ostatnią płytą „Footsteps” żegnam się z muzyką. Nie. Tym albumem chciałem powrócić do piosenek, które mnie ukształtowały muzycznie. Dlatego na albumie znalazły się utwory The Beatles, Boba Dylana i Toto. Zmęczyło mnie ciągłe wspinanie się na szczyt. Zrealizowałem do tej pory około 20 albumów, napisałem ponad 100 piosenek. „Footsteps” to spojrzenie wstecz. Idę po śladach, dzięki którym dotarłem do miejsca, w którym się obecnie znajduję. To dzięki The Beatles zacząłem grać na gitarze. Dorastałem, kiedy w radio brylowały: „Please, Please”, „She Loves You” i „I Wanna Hold Your Hand”. To były najpiękniejsze czasy dla muzyki, wszyscy moi znajomi chcieli założyć zespoły. Oczywiście gra na gitarze była najlepszym sposobem na poderwanie dziewczyn.







p

Polska - Irlandia

Byłem w Polsce z dziesięć razy i widzę dużo podobieństw między tymi dwoma narodami. Znam wielu Polaków i bardzo ich lubię, zresztą mój - można powiedzieć nadworny - elektryk jest Polakiem (Chris mieszka w zamku w hrabstwie Wicklow - red.). Podchodzicie do życia podobnie jak Irlandczycy, bardzo ważna dla was jest rodzina. Koneksje widzę też w historii. W XIX wieku wielu Irlandczyków, podobnie jak Polaków po II wojnie światowej, musiało opuścić swój kraj. Oczywiście tak jak my lubicie się bawić, nie stroniąc przy tym od alkoholu.

Reklama



Koncerty

Grałem niemal w każdym zakątku ziemi - od Singapuru przez Maltę po Sarajewo. Wraz z moim zespołem byliśmy pierwszym wykonawcą z Zachodu, który wystąpił w Iranie po rewolucji ajatollaha Chomeiniego 1979 roku. Najbardziej utkwił mi jednak w pamięci koncert w Turcji, jakieś 10 lat temu. Graliśmy pod gołym niebem w amfiteatrze, którego fragmenty pamiętają jeszcze czasy przed Chrystusem. To było coś magicznego.

Reklama



FC Liverpool

Całą rodziną kibicujemy drużynie piłkarskiej z Liverpoolu. Na finale Ligi Mistrzów w Stambule w 2005 roku byłem z całą rodziną. Po pierwszej połowie przegrywaliśmy z AC Milan 0-3. Mój przyjaciel, obrońca Dieter Hamman, opowiadał mi potem, że w szatni piłkarze słyszeli fanów śpiewających hymn drużyny „You Will Never Walk Alone”. Powiedzieli sobie wtedy, że muszą ten mecz wygrać i udało się po niewiarygodnych karnych, w których bronił Jerzy Dudek. Nie zapomnę przestraszonej miny Andrija Szewczenki z Milanu, kiedy piłkę przed strzałem podawał mu fenomenalny tego wieczoru Dudek. To była wyjątkowa noc dla wszystkich fanów Liverpoolu. Kibicuję też waszej drużynie, mam nadzieję, że awansujecie do mistrzostw świata.





Miss Świata

To był czysty przypadek. Pewnego dnia do mojej najstarszej córki Rosanny Davison w supermarkecie podszedł mężczyzna i zapytał, czy nie zechciałaby wziąć udziału w wyborach miss. Awansowała w kolejnych etapach konkursu i w rezultacie w 2003 roku pojechała do Chin reprezentować Irlandię w konkursie Miss Świata. Ku naszemu zdumieniu pokonała ponad setkę finalistek i wygrała. Na szczęście nie odbiła jej woda sodowa. Po konkursie wróciła do szkoły i dokończyła studia na socjologii. Ale tytuł Miss Świata pozwolił jej uwierzyć w siebie.