Reklama

Reklama

Reklama
Warszawa

Reklama

Reklama

Uśmiech Stanisławy Celińskiej... nie do podrobienia [ZDJĘCIA]

5 czerwca 2015, 15:15
Mam przed oczami dwa obrazy. Zakończenie "Opowieści afrykańskich według Szekspira" w inscenizacji Krzysztofa Warlikowskiego – publiczność po pięciogodzinnym maratonie w stanie ni to letargu, ni to odrętwienia, w niektórych przypadkach pewnie absolutnego olśnienia. Na pewno jednak zmęczona długim przebywaniem na krańcu świata w hali przy Wale Miedzeszyńskim w warszawskim Wawrze, w dodatku w innym świecie, stworzonym przez reżysera. Ten stan bezceremonialnie przerywa Stanisława Celińska. – Uno, dos, tres, quatro, cinco, seis... – skanduje, zapraszając aktorów Nowego Teatru do salsy. Za chwilę tańczą wszyscy, w poczuciu przedziwnego uniesienia. Emocje udzielają się również widzom. Niknie bariera rampy, ucieka gdzieś zmęczenie. Salsa jednoczy scenę i widownię. Czujemy się wspólnotą, spoglądając na tęgą kobietę, która zdaje się płynąć nad powierzchnią, nic nie robiąc sobie z ogromu swego ciała. Jest nagle pełną entuzjazmu dziewczyną, właśnie unieważniła swój wiek. Warlikowski tak miał w "Aniołach w Ameryce", kiedy aktorzy siadali naprzeciw widzów i długo patrzyli na ich twarze, w "(A)pollonii" kończonej przez cały zespół śpiewaną półprywatnie piosenką. Zawsze zależało mu, aby na koniec, może i wbrew wszystkiemu, co zostało pokazane, zbudować w swoim teatrze wspólnotę. Tym razem jednak to wrażenie było szczególnie silne. I stałoby się niemożliwe do osiągnięcia bez Stanisławy Celińskiej – nieformalnej przewodniczki chóru.
Mam przed oczami dwa obrazy. Zakończenie "Opowieści afrykańskich według Szekspira" w inscenizacji Krzysztofa Warlikowskiego – publiczność po pięciogodzinnym maratonie w stanie ni to letargu, ni to odrętwienia, w niektórych przypadkach pewnie absolutnego olśnienia. Na pewno jednak zmęczona długim przebywaniem na krańcu świata w hali przy Wale Miedzeszyńskim w warszawskim Wawrze, w dodatku w innym świecie, stworzonym przez reżysera. Ten stan bezceremonialnie przerywa Stanisława Celińska. – Uno, dos, tres, quatro, cinco, seis... – skanduje, zapraszając aktorów Nowego Teatru do salsy. Za chwilę tańczą wszyscy, w poczuciu przedziwnego uniesienia. Emocje udzielają się również widzom. Niknie bariera rampy, ucieka gdzieś zmęczenie. Salsa jednoczy scenę i widownię. Czujemy się wspólnotą, spoglądając na tęgą kobietę, która zdaje się płynąć nad powierzchnią, nic nie robiąc sobie z ogromu swego ciała. Jest nagle pełną entuzjazmu dziewczyną, właśnie unieważniła swój wiek. Warlikowski tak miał w "Aniołach w Ameryce", kiedy aktorzy siadali naprzeciw widzów i długo patrzyli na ich twarze, w "(A)pollonii" kończonej przez cały zespół śpiewaną półprywatnie piosenką. Zawsze zależało mu, aby na koniec, może i wbrew wszystkiemu, co zostało pokazane, zbudować w swoim teatrze wspólnotę. Tym razem jednak to wrażenie było szczególnie silne. I stałoby się niemożliwe do osiągnięcia bez Stanisławy Celińskiej – nieformalnej przewodniczki chóru. / AKPA
Jest w Stanisławie Celińskiej coś, co godzi w zachwycie dla jej aktorstwa nawet najbardziej zwaśnionych zazwyczaj krytyków. Może radość wbrew wszystkim przeciwnościom, może pokonywanie własnych ograniczeń, może witalność na przekór wszystkim szarościom świata.

Powiązane

Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję

Reklama
Reklama

Oceń jakość naszego artykułu

Dziękujemy za Twoją ocenę!

Twoja opinia jest dla nas bardzo ważna

Powiedz nam, jak możemy poprawić artykuł.
Zaznacz określenie, które dotyczy przeczytanej treści:
Zobacz

Reklama

Reklama
Reklama