Enej i Lemon to dwa zespoły, które w programie "Must Be The Music. Tylko muzyka" podbiły serca publiczności muzyką z dużą porcją wschodniego folku. Po fascynacji góralszczyzną przychodzi czas na muzykę wschodu?
Piotr "Lolek" Sołoducha: Nie wiem, czy tak to działa i czy poszło właśnie w tę stronę. Faktycznie kilka lat temu pierwsze miejsca list przebojów i wszelkich festiwalowych konkursów należały do zespołów takich jak Golec u'Orkiestra czy Brathanki. Nadal triumfy święci Zakopower. A przy okazji pojawiliśmy się my czy Lemon. Może nie jest tak, że ludzie zmienili upodobania z góralszczyzny na folk wschodni, tylko generalnie doceniają folkowe brzmienia. Zwłaszcza że nie powstają już dziś piosenki w stylu "Kawiarenek", które ostatnio słyszeliśmy w Opolu – tak melodyjne i miłe dla ucha.
A propos Opola - pojechaliście, wystąpiliście i wygraliście. Zdobyliście główną nagrodę opolskich SuperPremier.
To dla nas ogromne wyróżnienie! Jesteśmy młodym, świeżym zespołem. Wystąpiliśmy na festiwalu pierwszy raz, a i na polskiej scenie muzycznej, tej pokazywanej w telewizji, robimy trochę zamieszania dopiero od ubiegłego roku. Cieszy nas, że nasza muzyka przypadła ludziom do gustu.
Istniejecie od 10 lat, braliście udział w różnych imprezach muzycznych łącznie z Przystankiem Woodstock, a potem zdecydowaliście się na udział w programie "Must Be The Music". Po co był wam ten program?
Mirosław "Mynio" Ortyński: Bo chcieliśmy złamać stereotyp, że zespół występujący na festiwalach typu Woodstock – mniej opisywanych w popularnych mediach -– nie może zaistnieć wśród artystów pojawiających się w telewizji. A serio – każda promocja telewizyjna jest dobra.
Czyli podeszliście do sprawy cynicznie?
M.O.: Bardzo cynicznie. Chcieliśmy, by telewizja pokazała nas choć raz, bo jedno takie pokazanie się daje tyle, ile ze trzydzieści zagranych koncertów. Marzyło nam się tylko, by przejść castingi i pokazać się w programie. To był nasz plan minimum. Nie sądziliśmy, że możemy przejść ten program do końca. Sami nie wiedzieliśmy, kiedy znaleźliśmy się półfinale, a potem w finale, który wygraliśmy. Straciliśmy nad tym kontrolę.
P.S.: A potem chcieliśmy też paru osobom udowodnić, że zespoły idące do telewizji wcale nie muszą się zmieniać. Utarło się, że jak ktoś zaczyna się pojawiać w telewizji, to przestaje się liczyć z ludźmi, lekceważy fanów i jest wielką gwiazdą. Liczy się dla niego tylko kasa, występy i nic więcej. Mam nadzieję, że nam się udało pokazać, że tak wcale być nie musi. Po zwycięstwie w "Must Be The Music" ponownie dostaliśmy zaproszenie od Jurka Owsiaka na Woodstock, gdzie zagraliśmy. Były też oczywiście Open'er, Top Trendy czy ostatnio Opole. Upieramy się, że można to pogodzić.
Wracając do programu – po zaistnieniu w telewizji wszystko się dla was zmieniło?
P.S.: Jeśli uznać, że efektem naszej obecności w programie jest fakt, że zamiast 40 koncertów rocznie grywamy sto, to tak (śmiech). Mamy w związku z tym mniej czasu na życie prywatne, a granie w zespole traktujemy jak regularną pracę wykonywaną od poniedziałku do piątku przez osiem godzin dziennie. Z tym, że nasze godziny pracy są w nieco innym przedziale czasowym – powiedzmy od dwudziestej do ósmej rano. Poza tym wszystko jest u nas po staremu (śmiech).
M.O.: W każdym razie po programie udało się nam osiągnąć to, co się kilka lat temu pozostawało w sferze marzeń: by żyć z muzyki i móc traktować ją jako pracę.
A jak się wam podoba wielki świat show-biznesu, do którego wstąpiliście wygrywając najpierw program, a potem kilka festiwali?
M.O.: Nie mamy na ustach jednego wielkiego "wow". Nie oglądamy się dookoła, żeby popatrzeć na znanych ludzi. Czujemy się zupełnie normalnie.
P.S.: Dużo w tym wejściu do show-biznesu zależy od podejścia. Można do niego wchodzić z zamiarem bycia artystą albo bycia celebrytą. W tym drugim przypadku liczy się bywanie, pozowanie do zdjęć, granie głównie pod dobry obrazek w telewizji – żeby dobrze wypaść, a nie żeby ludziom się spodobało. Nam się to nie podoba, to nie jest nasza filozofia. Pewnie dlatego i świat show-biznesu nie robi na nas wielkiego wrażenia.
Sto koncertów rocznie to ciągłe życie na walizach. Jak je znosicie?
P.S.: To jest chyba najgorsze ze wszystkiego Tego wywiadu udzielamy w nasz dwunasty dzień poza domem. Każdy z nas ma ze sobą po dwie walizy rzeczy i wszystkie są w takim stanie, że się zastanawiamy czy nie jechać do sklepu i nie kupić nowych. A jutro kolejny koncert. Potem wrócimy na dzień i znów ruszamy w trasę.
To jak to znoszą wasze mamy, dziewczyny, żony?
P.S.: W domu wszyscy zdrowi! (śmiech)
M.O.: Dzielnie to znoszą i mocno wspierają, bo wiedzą, że to ma sens. No i pewnie czekają na moment, kiedy to wszystko trochę ucichnie. Bo pewnie przyjdzie taki czas.
Coraz więcej koncertów to coraz więcej fanów i fanek. Musicie czasem tłumaczyć waszym połówkom jak to jest?
P.S.: Podchodzimy do naszych koncertów mocno "zawodowo". Nasze drugie połówki to rozumieją i tolerują nasz styl pracy. Fanki i fani to oczywiście nieodłączny element kariery muzycznej, ale jeśli się ma do tego dystans, to nie stanowi on problemu.
Czy zanim pokazaliście się w telewizji bywały momenty zwątpienia? Czas, kiedy mówiliście sobie, że tyle już gracie a wielkich efektów ciągle brak?
M.O.: Nie, bo stopniowo realizowaliśmy wszystkie stawiane sobie cele. Czasem z naddatkiem. Najpierw był Przystanek Olecko i kilka innych festiwali, na których chcieliśmy zagrać. I zagraliśmy. Potem wymarzyliśmy sobie, by wygrać eliminacje do Woodstok – udało się.
Ale działo się to dość powoli, trwało kilka lat. A są przecież artyści czy grupy, które wchodzą do programu, pokazują się, wyrabiają sobie twarz i nazwisko i zaczynają do bycia gwiazdą.
M.O.: Wybraliśmy inną drogę – woleliśmy przez koncerty dostać się do telewizji, a nie przez telewizję załatwiać sobie koncerty. "Must Be The Music" dla nas było zwieńczeniem. A że apetyt rośnie w miarę jedzenia, to pomyśleliśmy ostatnio: czemu nie spróbować w Opolu?
Co teraz? Jaki macie kolejny cel?
M.O.: Teraz naszym najważniejszym celem jest nagranie płyty, która spełni oczekiwania naszych fanów. W sferze marzeń pojawiają się już myśli na temat zagranicznych festiwali, czyli ogólnie koncertowania poza granicami kraju. Ale Polski nie zamierzamy opuszczać. Na pewno nie zamierzamy zwijać manatków. Choć ostatnio zażartowaliśmy, że po występie Sopocie i Opolu z wielkich muzycznych imprez w Polsce został nam do zagrania tylko koncert w katowickim Spodku i możemy zamykać kapelę (śmiech). Dlatego mamy prośbę do zarządzających Spodkiem – nie zapraszajcie nas jeszcze, chcemy trochę pograć!
A oglądaliście wcześniej Opole? Festiwal miewał różne odsłony – lepsze i gorsze.
P.S.: Jasne, że oglądaliśmy. Od małego, a nawet jeszcze w brzuchu mamy (śmiech). To dla nas miejsce historyczne.
M.O.: To miejsce, w którym każda kapela – popularna i telewizyjna czy undergroundowa chciałaby jednak zagrać. Bez względu na opinie, jakie tej imprezie towarzyszyły, amfiteatr w Opolu był miejscem, gdzie swoje kariery zaczynały legendy polskiej muzyki, na których każdy z nas mniej czy bardziej się wychowywał.
P.S.: Różnica między tym, co jest teraz, a tym, czym było kiedyś Opole jest taka, że zagranie tu niczego dziś nie przesądza. Kiedyś ktoś, kto pojawił się na festiwalu, z miejsca był gwiazdą. Dziś tak nie jest. Trzeba jeszcze grać koncerty, tworzyć, otwierać kolejne zamknięte drzwi.
Przez ostatnich kilkanaście miesięcy usłyszeliście całą masę dobrych opinii o sobie, choćby w programie. Doceniła was też publiczność. Jaki jest największy komplement, który usłyszeliście?
M.O.: Chyba taki, że nie zostaliśmy zespołem jednego przeboju. Mamy za sobą dwie płyty, trzecia pojawi się w listopadzie. Po programie wielu ludzi znało nas przede wszystkim z "Radio Hello". Po nim mieliśmy presję, żeby stworzyć kolejną piosenkę - też dobrą i też nośną, by polubili ją ludzie i by zagrały ją radia. "Skrzydlate ręce", czyli piosenka, którą wygraliśmy SuperPremiery to dowód na to, że się nam udało.
To powiedzcie coś o nowej płycie – jaka będzie?
S.P.: Stylu nie zmienimy, nadal będzie folkowo. Chcemy na nią wrzucić jeszcze więcej niż dotychczas elementów bałkańsko-wschodnich. Będzie kilka ballad i jakiś eksperyment w stylu piosenki granej przez siedem minut, a nie trzy. Chcemy też jechać na Ukrainę i nagrać tam czysty, autentyczny biały śpiew. Zaczynamy pracę w czerwcu między koncertami. Trochę ich jest, więc nie do końca wiem, jak to pójdzie, ale chcielibyśmy, by krążek był gotowy w listopadzie.
Enej – zespół powstał w 2002 r. w Olsztynie. Gra energetycznego rocka "z dolewką reggae", z racji ukraińskich korzeni niektórych członków grupy okraszonego dużymi pokładami wschodniego folku. W 2008 r. wydał swoją debiutancką płytę "Ulice". Dwa lata później ukazał się kolejny krążek - "Folkorabel". W 2010 r. grupa przeszła eliminacje i wystąpiła na Przystanku Woodstock. Przełom nastąpił w roku 2011, kiedy Enej wygrał pierwszą edycję telewizyjnego programu "Must Be The Music. Tylko Muzyka". Potem były sopockie TopTrendy, Open'er Festival, a piosenka "Radio Hello" stała się hitem. W czerwcu 2012 Enej wygrał koncert SuperPremier 49. Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej.