Muzyka jazzowa powstała jako forma przygrywki do całonocnych popijawek w nowoorleańskiej "dzielnicy czerwonych latarnii", Storyville. W tancbudach Nowego Orleanu występował "król" Buddy Bolden, mityczny kornecista, uważany za ojca-założyciela jazzu. Niestety, Bolden nie dokonał żadnego nagrania, odmawiając, gdy pojawiła się taka oferta, w obawie, że inni muzycy postanowią kopiować jego styl. Bolden skończył w zakładzie psychiatrycznym, nie pamiętając nawet swojego życia jako muzyka.

Reklama

W jego ślady szli kolejni artyści. Wciąż traktowani jak niepełnoprawni muzycy – nie wykonujący muzyki poważnej – Jelly Roll Morton, Louis Armstrong czy Sidney Bechet, musieli walczyć o uznanie i zarobki, często klepiąc biedę i przeżywając momenty głębokiego zwątpienia.

Louis Armstrong jest jednym z pierwszych jazzmanów kojarzonych przez szeroką publiczność. Nawet jeśli ze względu na najmniej charakterystyczny dla muzyka utwór, "What a Wonderful World". Armstrong był znany z charakterystycznego, chropowatego głosu i ujmującego uśmiechu, nie ze swego kunsztu instrumentalnego.

Be-bop, jazz lat 50., agresywny i szybki przerażał amerykańską publiczność. Ucieleśnieniem tej muzyki był Charlie "Bird" Parker, genialny saksofonista, narkoman, włóczęga. Parker zmienił jazz, nadał mu zupełnie nowy, oparty w większej mierze na improwizacji, wyraz. Żył tak, jak grał i w 1955 roku zmarł z wycieńczenia organizmu latami używania narkotyków i alkoholu. – Gdy ktoś mówił mi, że gram jak Parker, cieszyłem się. O nic innego mi nie chodziło – wspominał w filmie "Jazz" w reżyserii Kena Burnsa, saksofonista Jackie McLean. Parker zdominował muzykę jazzową na całe dekady – naśladować go chcieli nie tylko saksofoniści ale także trębacze, kontrabasiści, pianiści a nawet perkusiści. Parker stał się potem bohaterem filmu Clinta Eastwooda "Bird" (1988). W rolę saksofonisty wcielił się Forrest Whitaker.

Reklama

Najsłynniejszym wychowankiem "Birda" był trębacz Miles Davis. W 1959 roku Davis był już uznanym muzykiem, jednak wciąż nie potrafił przebić się do szerokiej publiczności, niechętnie nastawionej do "czarnej muzyki". Właśnie wtedy Davis nagrał dla wytwórni Columbia album "Kind of Blue" – najlepiej sprzedającą się jazzową płytę w historii. W zespole złożonym przez trębacza znaleźli się muzycy wybitni, którzy mieli wywrzeć na jazz znaczący wpływ: m.in. pianista Bill Evans i saksofonista John Coltrane. Davis odniósł sukces komercyjny dzięki "modalności" muzyki – zanurzenia jazzowych wpływów w europejską tradycję impresjonizmu, reprezentowanego przez Debussy'ego, Ravela i Satiego.

Biała Ameryka pokochała jazz dzięki dwóm białym muzykom: pianista Dave Brubeck w 1959 roku wydał album "Time Out", jeden z najpopularniejszych krążków w jazzowej historii. Dzięki popularności utworu "Take Five" (autorstwa saksofonisty Paula Desmonda) Burbeck stał się gwiazdą. Jego podobizna znalazła się nawet na okładce magazynu "Time". "Take Five" stał się jednym z najczęściej wykorzystywanych komercyjnie utworów jazzowych – stale sięgają po niego koncerny reklamowe.

Drugim ulubieńcem Ameryki był trębacz Chet Baker, jazzowy James Dean. Baker, starający się imitować brzmienie Davisa, roztaczał wokół siebie aurę tajemniczego buntownika, romantycznego bohatera. Jego kariera legła w gruzach, gdy wdał się w niejasne układy z dilerami heroiny, którzy wybili muzykowi zęby. Baker przepracował kilka lat na stacji benzynowej, nie rozpoznany przez nikogo. Zmarł w 1988 roku, po tym jak wypadł przez balkon hotelu w Amsterdamie. Jego historię opowiada film dokumentalny "Let's Get Lost" (1988) Bruce'a Webera.

Reklama

Jazz jest jednym z ulubionych tematów Clinta Eastwooda. Aktor i reżyser poświęcił mu nie tylko obraz "Bird" i etiudę w cyklu "Martin Scorsese presents the Blues" ale także wyprodukował dokument poświęcony pianiście Theloniousowi Monkowi. Film to portret geniusza, całkowicie nieprzystosowanego do życia. Thelonious swobodnie czuł się jedynie przed klawiaturą fortepianu. Nie zajmowały go ani rachunki, ani paszporty ani nawet pieniądze, jakie otrzymywał za nagrania i występy. Sprawami przyziemnymi zajmowała się żona, Monk poświęcał się muzom. Muzyk cierpiał na schizofrenię, zapominał twarze swoich bliskich. W ciągu kilku lat nagrał kanon współczesnej pianistyki jazzowej, jednocześnie grając w sposób skrajnie niekonwencjonalny. Argentyński pisarz Julio Cortazar nazwał muzykę Monka "tańcem najedzonego niedźwiedzia". Niestety, choroba brała górę i na kilka lat przed śmiercią, pianista przestał grać. – Nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś do tego dojdzie, ale coś się w nim przestawiło i już nie chciał grać – wspominał wieloletni współpracownik Monka, saksofonista Charlie Rouse.

– Jeśli chodzi ci o popularność, czemu zabierasz się za granie jazzu? Wystarczy popatrzeć na historię, żeby to zrozumieć. To chyba najgłupsza rzecz jakiej można oczekiwać od jazzu! A jednak, nadal mnóstwo osób spodziewa się, że grając jazz, zdobędą sławę – powiedział saksofonista Branford Marsalis w rozmowie z portalem jazzarium.pl, rozwiewając nadzieje.