Druga, wydana właśnie przez Gienek Loska Band płyta nosi tytuł "Dom". Pan już zaczął budowę tego tytułowego domu gdzieś w Polsce?
Gienek Loska: Póki, co trafiam na same schody i ciągle prowadzą mnie one pod górkę (śmiech). Dom, o którym śpiewam, trzeba oczywiście traktować, jako przenośnię.

Reklama

Można ją czytać np. jako deklarację, że się pan już zadomowił – w Polsce, Wrocławiu czy Warszawie?
– Biorąc rzecz dosłownie – tak, można powiedzieć. Wreszcie znalazłem dom, osiadłem. Przeprowadziłem się do Warszawy, ale nie ma to większego znaczenia, bo to mógł być na przykład Poznań, Paryż lub Białystok – czemu nie? Miejsce, które nazywam "domem", zawsze jest tam gdzie na mnie czekają, gdzie czuję się spokojnie, bezpiecznie, gdzie mnie chcą i kochają, a jego położenie geograficzne nie ma dla mnie kompletnie znaczenia. Płyta natomiast nazywa się "Dom", bo doszedłem do takiego momentu w życiu, w którym musiałem zrobić osobisty remanent. Przez lata tułania się i zbierania życiowych doświadczeń do mojego osobistego plecaka nazbierałem masę rzeczy. Niektóre z nich są mi bardzo potrzebne, inne już nie mają żadnej wartości i muszę je wyrzucić. Te, które chcę zatrzymać, mam zamiar porozstawiać na półkach domu, w który tworzę.

Stało się coś, co skłoniło pana do takiego remanentu?
– Po prostu przyszedł taki moment w życiu. Może wydoroślałem (śmiech). Do tej pory często postrzegałem świat, jak taki mały książę, obserwując i bawiąc się nim. Bez wnikania w szczegóły – wbrew radom starszych znajomych z branży dałem się na przykład ponieść w pewnym momencie medialnemu i korporacyjnemu myśleniu. Musiałem tego doświadczyć na własnej skórze, żeby zrozumieć i przyjąć nierozumiane dotąd rady innych. Na szczęście w pewnym momencie zorientowałem się, że są rzeczy ważne i najważniejsze. Musiałem się zatrzymać i odpowiedzieć sobie na pytanie, czego w życiu chcę.

I już pan wie?
– Tak, chcę się rozwijać, chcę kochać i być kochanym, chcę iść do przodu i być spełnionym. Tylko tyle i aż tyle. To są w zasadzie rzeczy, których chce każdy człowiek. Zwłaszcza, gdy się w pewnym momencie zgubi drogę. Niby oczywiste, a jednak trzeba czasu, by to zrozumieć.

Reklama

Długo dążył pan do tego, by stanąć na scenie i coś na niej osiągnąć. Podoba się panu to, co na niej i wokół niej zastał?
– W sensie spełniania muzycznych planów – tak. Wiem jednak, że dla wielu ludzi nadal jestem naiwnym człowiekiem z ulicy. Ale to, co inni mają za naiwność dla mnie jest szczerością. I na pewno, o czym już kilka osób się przekonało, nie zrobię czegoś wbrew własnej woli. Takie mam zasady.

A propos drogi – jest na płycie piosenka "Zostań z nami", w której nawołuje pan tych, co wyjechali z kraju do powrotu, a tych co myślą o wyjeździe do pozostania. Skąd taki apel?
– Byłem niedawno w Irlandii i przekonałem się, że to, co dzieje się w Polsce ciągle obchodzi tych, którzy tam wyjechali. Widać w ich oczach smutek, tęsknotę i słychać, że swoje plany wiążą jednak z krajem, że chcieliby wrócić. Tylko nie mają gwarancji spokojnego, normalnego życia. A powinni. Marzy mi się, żeby w końcu wszyscy oni na raz wrócili i zaczęli wymagać od władz tego, by im było lepiej. Może wtedy coś by się zmieniło.

Pan też emigrował ze swojej ojczyzny, jak ci, których spotkał pan w Irlandii.
– Nie miałem wyboru. Mój przyjazd do Polski wiązał się z muzykowaniem i związanym z tym zarobkiem. Przywiozłem też wódkę i papierosy na sprzedaż, jak każdy "Rusek" jadący do Polski. Po odegraniu tych koncertów, które mieliśmy zaplanowane, jak to zwykle dawniej bywało, załapaliśmy się na parę koncertów poza trasą koncertową, a więc przestałem oszczędzać. A w dodatku gitarzysta Makar po jednej z imprez zniszczył kosztowną rzecz gospodarzowi pubu, w którym graliśmy i oczywiście zmarginalizował to zajście, w odróżnieniu od gospodarza i ode mnie. Makar nie miał pieniędzy, a ja je jeszcze wtedy miałem, więc zapłaciłem całym swoim majątkiem. Do domu bez pieniędzy wracać nie mogłem. Chciałem zaimponować rodzinie, poza tym dostałem się do akademii muzycznej w Brześciu – potrzebowałem tych pieniędzy, więc zostałem, by zarobić. Z czasem, im bardziej mój pobyt w Polsce się wydłużał, tym kwota, którą chciałem zgromadzić, by wrócić na Białoruś stawała się wyższa i wyższa. W pewnym momencie stała się tak abstrakcyjna, że nie byłbym jej w stanie zarobić. Więc zostałem w Polsce (śmiech).

Reklama

A teraz jest pan bardziej Polakiem z białoruskimi korzeniami czy Białorusinem w Polsce?
– Jak już wspomniałem, dom w ujęciu geograficznym nie ma dla mnie specjalnego znaczenia. Część mojego serca została na Białorusi, mam tam rodziców, krewnych, tęsknię za nimi. Jednak od wielu lat mieszkam w Polsce i czuję się Polakiem.

Na Białorusi wiedzą, że jest pan w Polsce gwiazdą?
– Gwiazdą? (śmiech) To wielkie słowo. Powiedzmy, że jestem znany. Wiedzą, że udało mi się w Polsce zaistnieć, nagrać płyty.

Zapraszają pana na koncerty do kraju?
– Tak, ale nie udało mi się w ostatnich latach tam zagrać. Poza tym, żeby tam wystąpić trzeba by załatwić ogromnie dużo rzeczy na szczeblu państwowym. Może i na Białorusi, tak jak w Polsce, przypisy są po to by je łamać (śmiech). Ale nie dla Polaków, i to długowłosych muzykantów rockowych.

A propos doświadczeń z Białorusi, to podobno hodował pan tam w młodości kaktusy?
– To prawda, takie miałem hobby.

Duża to była kolekcja?
– Może ze trzydzieści odmian.

Co tak pana w nich fascynowało?
– Lubiłem je obserwować – jak rosły, zmieniały formę, przemijały. To nie jest zwykła, zielona roślina, potrafi mieć setki kolorów i kształtów. Dwa kaktusy tej samej odmiany nigdy nie wyglądają tak samo. Trochę o nich poczytałem, wyczekiwałem też – czasem bardzo długo – aż poszczególne odmiany zakwitną. A niektóre robią to naprawdę rzadko.

Gienek Loska, czyli Hienadź Łoska urodził się 8 stycznia 1975 r. na Białorusi. Nim wygrał pierwszą edycję talent-show "X-Factor" w 2011 r., pojawiał się w takich programach, jak "Szansa na sukces" i "Mam talent!". Jego debiutancka płyta, nagrana pod szyldem Gienek Loska Band pt. "Hazardzista", ukazała się w listopadzie 2011 roku. Właśnie na rynek trafił drugi krążek artysty i jego zespołu – "Dom".