To kolejna pana płyta z kolędami. Skąd decyzja, by powrócić do świątecznego tematu?

Michał Bajor: Uznałem, że chciałbym jeszcze raz niektóre kolędy powtórzyć, a niektóre nagrać pierwszy raz, ale z moją dzisiejszą dojrzałością i świadomością artystyczną. To trzecia płyta z kolędami. Pierwszą nagraliśmy z Piotrem Rubikiem w bardzo małej i kameralnej wytwórni. Ale ona szybko przemknęła i krótko później zrobiliśmy drugą, z Wojciechem Borkowskim. Jednak ten najnowszy album jest dla mnie najważniejszy. Zdecydowałem się nagrać go z Agatą Kuleszą, Joanną Kulig i z moją 17-letnią bratanicą Bogumiłą Bajor, skrzypaczką i wokalistką.

Zaproszenie bratanicy miało nadać płycie rodzinny charakter?

Reklama

Tak, dokładnie. Nazywam ten projekt płytą rodzinno-aktorską. Wspaniałe aktorki i moja Bogumiła, która też pretenduje do bycia artystką, bo chodzi do szkoły muzycznej, jest skrzypaczką i bardzo pięknie śpiewa. Chcieliśmy, żeby to było niewymuszone, bardzo tradycyjne śpiewanie, żeby można było pod choinką śpiewać te kolędy razem z nami.

Jaką rolę w pana karierze odegrał Włodzimierz Korcz?

Reklama

Bez Włodzimierza Korcza prawdopodobnie nie byłoby mnie dzisiaj w tak określonym repertuarowo miejscu, w którym jestem. Włodzimierz Korcz z Wojciechem Młynarskim napisali dla mnie pierwszą piosenkę, na którą zawsze czeka młody wokalista, kiedy zaczyna śpiewać. To był "Błędny rycerz", napisany na festiwal w Sopocie w 1986 roku. Do tego czasu śpiewałem piosenki z repertuaru innych wykonawców. A "Błędny rycerz" rozpoczął serię kilkuset piosenek, napisanych specjalnie dla mnie.

Spotkałam się z opinią, że to dzięki Jonaszowi Kofcie zaczął pan śpiewać na poważnie?

Nie do tego stopnia. Oglądałem Koftę na festiwalach opolskich, jako dziecko słuchałem jego, Młynarskiego i Ewy Demarczyk. Pochodzę z Opola. Byłem mały, kiedy festiwal debiutował w hali, a potem dopiero w amfiteatrze. Na pewno Kofta jako guru tekstu literackiego przyczynił się do mojego dojrzewania w roli wykonawcy ambitnych utworów, ale sądzę, że nie mniej ważny był dla mnie Młynarski. To on zobaczył mnie na festiwalu w Opolu, kiedy miałem 17 lat. Podszedł i powiedział: "Akurat są lepsi w dzisiejszym koncercie, więc nie będziesz miał żadnej nagrody". To był koncert "To idzie młodość", który wygrali, zasłużenie, Elżbieta Wojnowska piosenką "Zaproście mnie do stołu" i Roman Gerczak piosenką "Zabrałaś mi lato". Ale Młynarski dodał wtedy, że będzie się mi przyglądał, bo jestem zupełnie inny od wszystkich. To życzliwe przyglądanie się mojej karierze trwało aż do jego śmierci. A w ostatnich sześciu latach życia Młynarski napisał i przetłumaczył teksty dla mnie aż na trzy płyty po kolei. Można powiedzieć, że tak jak Korcz współtworzył mnie muzycznie, tak Młynarski współtworzył mnie literacko.

Nagrał pan płytę "Od Piaf do Garou", na której znalazły się teksty tłumaczone przez Młynarskiego. Skąd się wzięła Pana miłość do francuskich piosenek?

Francuskie piosenki kochałem od zawsze. Jak byłem mały, to wyłączałem rodzicom telewizor i śpiewałem różne piosenki w zmyślonych językach, głównie po francusku, bo ładnie udawałem "r" francuskie. Słuchałem również Beatlesów, tak jak moi rówieśnicy, ale fascynowały mnie głównie piosenki włoskie i francuskie, zwłaszcza Charlesa Aznavoura i Edith Piaf. To zaważyło na moim życiu - jestem tym z polskich artystów, który najbardziej kojarzy się z francuskimi utworami.

Charles Aznavour niedawno odszedł, jak pan odczuł jego śmierć?

Bardzo odczułem, to oczywiste. Do końca był aktywny artystycznie. Jeszcze niedawno, kilka lat temu, miał koncert w Sali Kongresowej. Przyjechał ze swoim zespołem, miał wtedy już 90 lat. Niezwykły gigant, reżyser, aktor, piosenkarz, kompozytor i autor. Był jednym z ostatnich, którzy pracowali z Edith Piaf. Był jej asystentem, woził ją samochodem jako kierowca i współpracował z nią jako kompozytor. Był jej najważniejszym powiernikiem, choć jako jeden z nielicznych z bliskich Piaf mężczyzn nigdy nie został jej kochankiem. Miał oczywiście inne partnerki, natomiast z Edith Piaf łączyła go wyłącznie ogromna przyjaźń. Ona go wykreowała, zmieniła mu nawet kształt nosa, fundując operację plastyczną, bo nie miał jeszcze wtedy pieniędzy. Chciała, żeby czuł się lepiej, bo miał kompleksy na punkcie niskiego wzrostu, nosa i małej, choć tylko na początku, akceptacji ze strony publiczności.

Czy nie brakuje panu pracy w teatrze?

Brałem udział w bardzo wielu przedstawieniach. Zagrałem kilkadziesiąt ról dramatycznych, telewizyjnych i filmowych. Nie tęsknię za teatrem, bo w teatrze trzeba być bardzo dyspozycyjnym. Jest to feudalna instytucja w dobrym tego słowa znaczeniu. Aktor jest podporządkowany zespołowi, dyrektorowi, tytułowi sztuki, widzowi, a ja, przez krnąbrność zawodu piosenkarza i występów na estradzie, trochę się z tego wyrwałem. W teatrze musiałbym się odnaleźć na nowo, wchodząc w jego tryby, w jego zasady i chyba już bym nie potrafił. Natomiast tęsknię za kinem, w którym jeszcze troszkę można pokaprysić, jeśli np. chodzi o warunki wstawania do pracy. Oglądam nasze filmy i niektóre mi się podobają. Nie umiałbym jednak w tej chwili, bez zastanowienia powiedzieć, że jakaś konkretna rola w obejrzanych produkcjach, byłaby tą, z którą chciałbym się zmierzyć. Liczę jednak, że jeszcze kiedyś jakiś reżyser zaprosi mnie do filmu.

rozmawiała: Olga Łozińska/PAP